Dzień 12 – Narbonne – Banyuls-sur-mer

Bardzo wiało w nocy! Wiatr targał namiotem we wszystkie strony. Północny, zimy wiatr. Ale i tak nie zmarzłem jak wtedy u podnóża przełęczy w Alpach, bo temperatura spadła do około 16 stopni, więc było OK. Rano wiatr ucichł. Dzięki temu mogłem sprawnie spakować swoje rzeczy a co najważniejsze, SUCHY namiot. Wiedziałem już bowiem, że prawdopodobieństwo rozstawiania namiotu w dalszej części mojej wyprawy było znikome. Ważne więc było, by namiot był spakowany suchy i przez to ważył jak najmniej.

Jak się okazało, gdy sprawdzałem nawigację z poprowadzoną trasą w kierunku granicy z Hiszpanią, ponieważ wczoraj musiałem zmienić camping na którym się zatrzymałem z tego położonego w Narbonne, na położony za granicami Narbonne nad brzegiem morza, spowodowało to dwie rzeczy. Jedna rzecz, to musiałem teraz znowu przejechać bagniste tereny na południe od Narbonne, by dojechać do trasy prowadzącej na zachód. Nie było możliwości „ścięcia” trasy z mojego położenia przy brzegu i pojechać wzdłuż wybrzeża. To teren parku narodowego pozbawiony dróg. Nawet dla rowerzystów. Druga rzecz, to musiałem się wspiąć na Point De Vue – Massif de la Clape.
Pozostało mi więc opuścić najdroższy camping mojej tegorocznej wyprawy, oddać przejściówkę do recepcji i ruszyć pod górę na punkt widokowy masywu Clape.

Kierowcy francuscy są tacy pomiędzy grzecznymi i uprzejmymi Szwajcarami, którzy zawsze, ale to zawsze ustąpią rowerzyście miejsca, drogi i gdy wyprzedzają, to w odległości 2 metrów a włoskimi kierowcami wyprzedzającymi już „por la gazzetta” (na gazetę). Nie każdemu z Włochów starcza cierpliwości na rowerzystę, zwłaszcza na rondach i dlatego często zajeżdżają drogę. Francuzi jeżdżą trochę tak, trochę tak. Niektórzy emocjonalni, niecierpliwi, większość jednak grzeczna i uprzejma. Wyprzedzanie w odstępie pół metra do metra.

Jest jednak pewien wyjątek w tym stereotypowym zestawieniu kierowców różnych nacji! To kobiety… Możecie sobie o mnie myśleć, co chcecie (nie jestem szowinistą!), ale gdy wyprzedza mnie jakieś auto „na gazetę” 10 metrów przed skrzyżowaniem, rondem, czy skrętem w prawo i zaraz po wyminięciu mojego roweru (lub jeszcze w trakcie wyprzedzania mnie) zajeżdża mi drogę, ostro hamuje i nagle sobie skręca w prawo, albo zatrzymuje się zaraz po zajechaniu mi drogi przed wjazdem na rondo, to… Niestety tak! W 95%- to robi kobieta… Przykro mi, ale takie są fakty. 5% stanowią młodzi chłopcy za kierownicą, którzy mają więcej fantazji niż umiejętności. Zastanawiało mnie to, dlaczego tak jest? Dlaczego to właśnie kobiety – młodsze, starsze – bez znaczenia. Mogą jechać same, z dziećmi, z mężem obok w fotelu pasażera – bez znaczenia. Wyprzedza mnie – gościa na rowerze z dwoma dużymi sakwami odstającymi na boki i nie ma znaczenia z jaką prędkością się poruszam, bo gdy pod górkę, to wolno, ale gdy jadę po płaskim około 25-32 km/h to już dość szybko. ZAJEŻDŻA MI DROGĘ I HAMUJE!!! Wygląda mi to jakby w ich głowach zachodził taki proces myślowy – ooo- rowerzysta! Wyprzedzę go, bo jedzie wolno. OOO!!! Muszę skręcić w prawo/ooo rondo/ooo skrzyżowanie!!! Hamuję i skręcam w prawo!
Zauważyliście, że w procesie tym, po decyzji o wyprzedzaniu roweru nie ma już później w ogóle co się z tym rowerzystą dzieje? Jest tylko tu i teraz – ja i skrzyżowanie/rondo/skręt.
W efekcie – wiele razy przewidziałem tą sytuację i zawczasu to ja naprawiałem ich błąd, ale cztery razy bardzo gwałtownie musiałem hamować, by nie wjechać w taką kobietę za kierownicą swojego samochodu. Trzy razy się udało a raz nie… I wiecie co? Wcale nie było mi przykro! Wręcz w końcowej fazie chciałem puścić hamulce i z pełną siłą wpaść jej przez okno do środka jej samochodu! Na szczęście tylko walnąłem niezbyt mocno przednim kołem w jej drzwi i musiałem się oprzeć ręką o jej szybę, żeby nie polecieć ryjem na jej dach.
Bardzo Was wobec tego proszę! Jak wyprzedzacie jakiegokolwiek rowerzystę – zachowajcie odstęp 2 metrów (najlepiej na drugi pas) – traktujcie go tak samo jak inne auto! Jak dojeżdzacie do skrętu w prawo, ronda albo skrzyżowania – NA MIŁOŚĆ BOSKĄ NIE WYPRZEDZAJCIE NIKOGO! A TYM BARDZIEJ ROWERZYSTY. Rowerzyści są o wiele mniej zabezpieczeni przed urazami w razie wypadku niż nawet motocykliści. I co z tego, że sami się poruszają wolno, skoro ktoś prowadzący często ponad 2 tony metalowej puszki na kołach, porusza się o wiele szybciej i do tego bezmyślnie. Bez wyobraźni, bez przewidywania sytuacji jakie się mogą wydarzyć, jeśli się podejmie złą decyzję.
Wystarczy tego apelu – wracam do historii, ale sami rozumiecie, dlaczego mnie to wkurza, co?

Od okolic Narbony krajobraz robi się jeszcze bardziej surowy. Upał ponad czterdziestostopniowy jest naprawdę nieznośny zwłaszcza przy podjazdach, a tych dzisiaj nie brakuje. Owszem pojawiają się też zjazdy, kiedy cały ten pot oblepiający całe moje ciało wysycha, ale trwa to zbyt krótko. Krócej w każdym razie, niż bym chciał. Mijam ogromne ilości winnic. Pola pełne upraw ogromnych kiści głównie ciemnogranatowych winogron. Oczywiście czasem się skusiłem, by spróbować kilku winogron z krzaka i mimo iż sądziłem, że będą to kwaśne grona, były one całkiem smaczne i słodkie. Gdy pojawiał się sklepik z owocami i warzywami z własnej plantacji, zatrzymywałem się, kupowałem po 2-3 owoce i czasami, gdy mieli lodówkę, to jeszcze zimną wodę, czy colę lub lemoniadę.

Wiatr wieje dzisiaj tak mocno jak wczoraj wieczorem. Niestety. Owszem, dzięki niemu jest trochę mniej gorąco od palącego słońca, ale na początku dzisiejszej trasy wiał mi prosto w twarz. Przez to prędkość była niska. I nie dość że miałem podjazdy a pierwsze większe wzniesienie na masywie w pierwszych 15 km, to jeszcze wiało w twarz tak mocno, że gdybym nie naciskał mocno na pedały, to bym się zatrzymał i przewrócił. Mimo to parłem do przodu. Gdy minąłem Narbonne, wiatr miałem już w bok. Niestety wiało w mój prawy bok. Do tego niejednostajnie. Z tego względu musiałem bardzo pilnować balansu, bo wiatr na tyle mocny, że jadąc poboczem drogi o dość dużym natężeniu ruchu, musiałem się przechylać na wiatr, czyli w prawo. Gdy tylko wiatr odpuszczał chociaż na sekundę, ryzykowałem utratą równowagi. Niebezpiecznie. Na szczęście gdy przejechałem rejon winnic i zacząłem się zbliżać do celu, wiatr zmienił kierunek i wiał mi w plecy. Na podjazdach pomagało mi to niesamowicie!

Póki co jednak w okolicy Leucante wiało najmocniej. Akurat tam przejeżdżałem mierzeją pomiędzy morzem a zatoką. I w tej zatoce właśnie widziałem sporo miłośników windsurfingu i kite surfingu. Rany! Jak Ci goście zasuwali na tych deskach z żaglami! Niesamowicie! Ale nie ma co się dziwić, bo wiatr mieli baaaaardzo mocny.

Koło 15 dojechałem do Barcares i stwierdziłem, że to dobry czas, więc znalazłem plażę piaszczystą z punktem ratowników gdzie obok była toaleta i stanąłem, by odpocząć, zjeść i popływać. Wszystko było super, ale ratownicy mnie ostrzegali, że można pływać tylko blisko brzegu, bo za mocny wiatr. Woda wspaniała. Popływałem i położyłem się wyschnąć. Zadowolony że nie na kamieniach, a na wygodnym piasku. Niestety wiatr był tak silny, że zdmuchiwał mi rzeczy… Jednak najgorsze było to, że każdy podmuch powodował, że piasek sypał się mi do oczu, uszu, no wszędzie. Mocniejszy podmuch, to jakby setki igiełek wbijały się w twoją twarz, albo rękę, czy nogę. Dermabrazja piaskiem. Mało przyjemna. Dlatego dość szybko się zebrałem i pojechałem dalej.

Od momentu gdy skończyły się plaże przy Port Argeles, rozpoczęły się dość ostre górki. Trasa ta nazywa się Router des Cols. Piękne ostre zbocza wpadające do morza.

A w tym wszystkim minąłem dwa piękne miejsca, Collioure i Port Vendres. Przepiękne! Zresztą sami zobaczcie:

Wreszcie dojechałem do Banyuls-sur-mer. Pół godziny po czasie w jakim obiecałem się zmieścić Tacie Pierre’a, ale nic się nie stało.

Ci z Was bowiem, którzy czytali mojego posta na FB, wiedzą o co chodzi. Pozostałym wklejam tutaj jego treść:

Historia zatoczyła koło. W 2019 roku we wrześniu przenocował u mnie Pierre Dut w trakcie swojej podróży po Świecie. Odważny, młody Francuz, który podróż dedykował swojemu dziadkowi. Zupełnie przypadkiem wyszło tak, że w styczniu 2020 roku byłem z Patrycja Gargas-Setlak w podróży po Tajlandii. Pierre wówczas dojechał do Tajlandii pokonawszy Litwę, Łotwę, całą Rosję, Japonię itd. Zgadaliśmy się online i w efekcie spędziliśmy razem chyba 3 dni w Chiang Mai razem z Pierre, jego przyjacielem Simone w tym samym hostelu u Jima. Gdy Pierre się dowiedział że teraz w 2021 roku będę jechał przez Francję, umówił mnie ze swoim Tatą, który mieszka przy granicy francusko- hiszpańskiej. Tak oto trafiłem do Banyuls-sur-mer, poznałem rodziców Pierrea (bo on teraz jest w Zambii) i spędziłem u nich wspaniale czas czując się jak rodzina. Bardzo jestem za to wdzięczny, że życie daje mi (dzięki warmshowers) takie możliwości poznania ludzi!
Tak właśnie historia zatoczyła koło i dawanie zamieniło się w branie a otwartość na ludzi zaprocentowała.

Christophe i Roxanne ugościli mnie wspaniale! Czułem się jak u rodziny w odwiedzinach. Rodzinna kolacja na której oprócz nich były też ich dwie Córki i koleżanki. Byliśmy też na wieczornym spacerze po Banyuls z psiakami a na koniec Christophe dał mi się jeszcze zaprosić na bourbona. Christophe i Roxanne zmienili swoje nawyki żywieniowe w ostatnim czasie i dzięki temu udało się mu zrzucić sporo wagi. Roxanne wygląda świetnie, czuję się, jak mówi, jeszcze lepiej, a figurę zawdzięcza temu, że przez prawie całe życie była tancerką klasyczną (balet). Przegadaliśmy cały wieczór, aż w końcu trzeba się było położyć spać, bo rano trzeba psiaki wyprowadzić. Ja zaś podjąłem decyzję, że jednak odpuszczę już pchanie się przez góry do Girony czy dalej do Barcelony. Wysokie temperatury przez ostatnich 6 dni w połączeniu z moim zmęczeniem i tym, że chciałem na spokojnie znaleźć bydło na rower do samolotu, zwiedzić Barcelonę no i spotkać się z Sant Andreu Jazz Band.

Dlatego właśnie jutro rano zaplanowałem podróż pociągiem do Barcelony. Problem był w tym, że nie działała aplikacja hiszpańskich kolei a na stronie też nic się nie dawało znaleźć. Nie chciałem się jednak martwić na zapas, więc nastawiłem się, że jutro sprawę załatwię.

A póki co, na dzisiaj to wszystko. Przepraszam za opóźnienie w relacji, ale jestem już w domu i sami wiecie jak to jest zaraz po powrocie. Wszyscy czegoś od nas chcą, zaległości od groma i nie ma taryfy ulgowej. Z tego względu nie miałem kiedy dokończyć tej dzisiejszej opowieści. Zostało nam już tylko dostać się do stolicy Katalonii, zwiedzić ją i wrócić do Polski. Ale o tym być może już jutro. Do zobaczenia!

Piotr i Wilk

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz