Wstaliśmy dzisiaj nieco wcześniej niż w ostatnich dniach i sprawnie oporządziliśmy, spakowali i byli gotowi do wyjazdu. Wynikało to z tego, że dzisiaj mieliśmy najważniejszy plan – zdążyć na pociąg, który o 20:15 odjeżdża z dworca w Świnoujściu i zabiera nas z rowerami do Krakowa! Ja stamtąd jeszcze musiałem jakoś się dostać do Rzeszowa, ale nie miało to wielkiego znaczenia, bo najważniejsze było, że musieliśmy dojechać na dworzec na czas, a mieliśmy prawie 120 km przed nami. Pogoda zapowiadała się świetnie, więc wszystko zależało już tylko od nas, czy się nasz plan powiedzie. Jeszcze tylko w recepcji kempingu musiałem zapłacić za dzisiejszy nocleg w Prohn. Jak to w Niemczech, można płacić tylko gotówką, ale byłem na to przygotowany. Bardzo miła starsza Pani poczęstowała mnie jeszcze darmową kawą, którą musiałem szybko wypić, bo w międzyczasie Opcio już do mnie dojechał i musieliśmy ruszać w drogę.
Nie wyjechaliśmy jeszcze z Prohn, a dotarliśmy do gościńca o intrygującej nas wczoraj nazwie „Zur Kurve”. Pisałem już o tym, że nam Polakom kojarzy się ta nazwa „wyjątkowo śmiesznie”, ale nazwa jest dość trafna w języku niemieckim, bo rzeczywiście gościniec ten stoi „na zakręcie”.
Nie minęło dużo czasu, a byliśmy już w Stralsund, czyli takim większym miasteczku na naszej dzisiejszej trasie. Jako że byłem w Bawarii, a więc południowej części niegdysiejszych Zachodnich Niemiec, mogłem skonfrontować wygląd małego miasteczka tamże z małym, prowincjonalnym miasteczkiem niegdysiejszych Niemiec Wschodnich. Są pewne różnice widoczne przejeżdżając przez nie rowerem. Więcej jest architektury i bloków w stylu socrealizmu znanego mi dobrze nie tylko z Polski, ale i innych krajów bloku wschodniego. Drugą rzeczą jest zdecydowanie mniejsza ilość starych budynków, historycznych kościołów. Mniejszą ilość pieniędzy i poziomu życia mieszkańców widać też gołym okiem po jakości infrastruktury, samochodach jakie tutaj są. No biedniej jest… Ale nie oznacza to wcale, że jest gorzej niż w Polsce. Moim zdaniem właśnie jest bardzo podobnie do polskiej prowincji. Ale raczej takiej z Wielkopolski czy Dolnego Śląska niż Lubelskiego. Co warto podkreślić, ścieżki rowerowe w mieście są super!
Wyjeżdżając z miasta jechaliśmy przez tereny, gdzie były ogródki działkowe. No to już był namacalny dowód tego, że jechaliśmy przez niegdysiejszy DDR, czyli Niemcy Wschodnie. Dlaczego? Bo ogródki działkowe, to coś, z czym się nie spotkałem w Zachodniej Europie. Taka pamiątka po czasach sowieckich. Działki ładne, zadbane i bardzo podobne do tych spotykanych u nas w Polsce a obecnie nazywanych ROD (rodzinne ogródki działkowe).
Gdy tylko opuściliśmy granice administracyjne Stralsund droga którą się poruszaliśmy zmieniła się dramatycznie. Dlaczego? Bo zamiast ścieżki rowerowej głównie asfaltowej, po której jechało się przyjemnie, szlak prowadził starą drogą z kostki brukowej. Ale takiej granitowej. Tak zwane „kocie łby”. Na rowerze nic przyjemnego. Zresztą nie tylko na rowerze, bo jeśli nie masz zawieszenia pneumatycznego, to i w aucie robi się głośno i trzęsie jak cholera! Sądziliśmy, że za 2-3 kilometry droga się poprawi… Niestety granitowa kostka ciągnęła się pomiędzy szpalerami równo posadzonych drzew i ciągnęła! Po kilkunastu kilometrach zrobiliśmy krótki postój, by przywrócić krążenie krwi w dłoniach, bo mdlały od tych drgań i sprawdzić, czy nie ma opcji objechania tego odcinka. Niestety nie. Po prawej stronie wzdłuż naszej trasy biegła droga asfaltowa, ale widzieliśmy, że jest bardzo ruchliwa i jak zgadywaliśmy, to było powodem poprowadzenia szlaku rowerowego właśnie tą nieszczęsną brukowaną ulicą. Dojechała do nas parka Niemców na rowerach i spytali się, czy długo jeszcze będzie się ciągnąć ta kostka brukowa? Odpowiedzieliśmy, że nie wiemy, bo jedziemy w tym samym kierunku, co oni. Zaczęli strasznie psioczyć to po angielsku, to po niemiecku, co to za debil zrobił tędy właśnie szlak rowerowy i że oni tego tak nie zostawią. No nic, pojechaliśmy razem z nimi narzekając co rusz na tą nawierzchnię. W pewnym momencie po ponad 20 km tej mordęgi stwierdziliśmy z Opciem, że mamy zbyt dużo kilometrów do pokonania dzisiaj, żeby jechać wolno tą kostką i skręciliśmy w desperacji w tą ruchliwą drogę asfaltową. Nie było zakazu jazdy dla rowerów. Swoje odstaliśmy próbując włączyć się do ruchu – jak w Polsce – to nie Norwegia… Ruch na tej drodze nieziemski. Praktycznie niekończące się kolumny samochodów w jednym i drugim kierunku. Brak pobocza i tylko dwa pasy, wąsko. Mimo, że jechaliśmy jak najbliżej krawędzi jezdni, to i tak samochody miały bardzo duży problem z wyminięciem nas. Gdy tylko pojawiła się możliwość zjechania z tej drogi spowrotem na tą nieszczęsną kostkę brukową, zjechaliśmy. Nie było bezpiecznym jechać przy takim natężeniu ruchu a i widzieliśmy, że doprowadzamy kierowców swoją obecnością do szału, więc ten powiew prawego lusterka na moim lewym łokciu przy wyprzedzaniu mnie na milimetry nie wiem, czy bardziej mnie wystraszył, czy wkurzył.
Nie wiem ile dokładnie kilometrów ciągnęła się ta kostka brukowa, ale obstawiam, że mogło to być ponad 30. Na pewno w Greifswald kostka się skończyła. A że była 12:30 i chciałem nieco odetchnąć od tego trzęsienia, to stanęliśmy na coś w ramach obiadu. Greifwald o ile się nie mylę, można na polski przetłumaczyć jako „gryfi las”, albo „las gryfów” i chyba się nie mylę patrząc na herb tego miasta, który przedstawia gryfa (a jakże!) stojącego na drzewie. W starej części miasta było trochę starych budynków, więc było na co popatrzeć.
W Kemnitz przez które przejeżdżaliśmy, trafiliśmy na ładne tradycyjne domy kryte strzechą. Co prawda w tej części Niemiec większość domów, to były dość małe, na oko 60-metrowe budynki, prostokątne z prostymi dwuspadowymi dachami pokrytymi dachówką, bądź blachodachówką. Ale właśnie tu w Kremnitz były też o wiele większe domy z muru pruskiego, więc z widocznym drewnianym szkieletem, a dachy dwuspadowe z takimi jakby dodatkowymi mniejszymi daszkami na krótszych bokach, zaś na dłuższych bokach dachy z często wykonanym tak zwanym „bawolim okiem”, bądź nawet kilkoma. Dachy pokryte pięknie strzechą. Na oko każdy z tych domów mógł mieć koło 100m2. Co ciekawe w Greifswald i Kremnitz widać było, że infrastruktura drogowa jest nowa i ładnie zadbana.
Gdy przejechaliśmy przez Wolgast musieliśmy przejechać przez most żeby się dostać na wyspę Uznam. Przejeżdżaliśmy więc przez rzekę Pianę (Peene) mostem Peenebrücke Wolgast. Most bardzo ciekawy, bo obsługuje nie tylko ruch pieszy (w tym również rowerowy), kołowy, ale też i kolejowy. Żeby umożliwić ruch wodny, ma podnoszoną klapę wielkości 19×42 metry! Przeciwwaga mostu jest pomalowana na niebiesko. Z bliska robi naprawdę duże wrażenie!
Dalej jechaliśmy przez bardziej lub mniej zalesione tereny, nadmorskie kurorty przez mierzeję podobną do naszej wiślanej. Bardzo przyjemne tereny! Przy drodze, którą jechaliśmy natrafiliśmy na taki kamienny drogowskaz, który z pewnością pamiętał jeszcze czasy przedwojenne. A przynajmniej tak nam obu się wydawało, bo wskazywała na to czcionka napisów. Nie dziwi to zwłaszcza, że w trakcie tej wyprawy w Szwecji naotykaliśmy kamienne drogowskazy i znaczniki drogi w Szwecji i to takie, na których były podane daty. XVIII- wieczne daty.
Opcio był w kontakcie ze swoimi sąsiadami z osiedla w Krakowie, którzy jak raz teraz spędzali wakacje w miejscowości Ahlbeck. A ponieważ było to na naszej trasie, to postanowiliśmy dojechać do molo w Ahlbeck, żeby się tam z nimi spotkać, ale też zobaczyć molo a może nawet wykąpać się w morzu! Ponieważ czasu było mało, to starałem się jechać w miarę możliwości jak najszybciej, żeby przed podróżą pociągiem przez całą noc po całym dniu pocenia się w słońcu na rowerze, chociaż w morzu się wykąpać i nie śmierdzieć w przedziale. No cóż – taka proza życia!
Ahlbeck sprawia przyjemne wrażenie nadmorskiego kurortu, którego tradycje sięgają daleko wstecz w historii. Sporo ludzi, więc musieliśmy prowadzić rowery lawirując między tłumem z wózkami dziecięcymi, wózkami z całym majdanem plażowym, dziećmi. Serdecznie nas powitali Sąsiedzi Opcia! Przyjechali do Ahlbeck na krótkie wakacje z dzieciakami z sentymentu. Dawno temu bowiem Sąsiad Opcia spędzał tutaj wakacje ze swoimi Rodzicami. Jako że czasu nie mieliśmy zbyt wiele, a mnie chciało się pić, poszedłem do restauracji w ładnym starym drewnianym budynku na historycznym molo. Nie chciałem siadać przy stoliku, chciałem tylko wypić radlera, więc poszedłem do baru restauracji i nienagannie po niemiecku spytałem uprzejmie, czy mógłbym prosić o dużego zimnego radlera? Za barem było dwie kobiety, przy barze stały dwie kolejne czekające na zamówione napoje. Odzewu zrazu nie było, więc miałem już ponowić pytanie, gdy nagle jedna z kelnerek czekających przy barze spojrzała na mnie spode łba i głośno acz agresywnie wypaliła do mnie po polsku: „Panie, to jest RESTAURACJA a nie knajpa, więc siadaj Pan przy stoliku o ile taki wolny jest i czekaj na swoją kolej, bo tutaj nic szybko się nie zadzieje!” Oniemiałem. Spojrzałem na dwie barmanki, które odwróciły wzrok kompletnie mnie ignorując, spojrzałem z niedowierzaniem na bezobcesowe babsko które właśnie zrównało mnie z ziemią, i ze zdziwieniem wysłuchałem, co jeszcze zdecydowała mi się wypalić: „Tu nie bar, tylko wykwintna restauracja. Na piwko idzie se do BARU!” Roześmiałem się, pokręciłem głową wciąż patrząc w oczy babie, odwróciłem się i wróciłem do roweru i moich znajomych. No tak… Polska już blisko! Chyba jednak mój niemiecki nie jest aż tak nienaganny…
Sprawdziliśmy z Opciem, że choć mamy mało czasu i najprawdopodobniej ostatni prom odjeżdża o 19:30, to zdążymy się jeszcze wykąpać w morzu. Opcio poszedł przede mną do ubikacji publicznej na promenadzie nieopodal się przebrać. Czekałem aż wróci, ale ponieważ nie było go dość długo, zacząłem się niepokoić. Już miałem iść się przebrać, gdy widzę, że Opcio mokry wraca od strony morza… No to przebrałem się i poszedłem popływać. O rany! Jak ja lubię moczyć się w morzu! I powiem Wam szczerze, że poczułem niedosyt, że przecież jechaliśmy dwa tygodnie głównie wzdłuż wybrzeży, ale ciągle goniliśmy, dlatego nie mieliśmy okazji pomoczyć się w wodzie, poleżeć na plaży, poodpoczywać. Mimo to, cieszyłem się jak dziecko, że jestem w Bałtyku i sobie pływam.
Czasu coraz mniej, a trzeba się przebrać w suche i czyste ciuchy na całą noc podróży pociągiem. W Niemczech jak widzieliśmy jest o wiele więcej takich wiklinowych, czy drewnianych koszy plażowych i tutaj w Ahlbeck było ich sporo. Stwierdziłem, że przebiorę się w jednym z nich, ale były złożone i zamknięte na kłódkę (czyli pewnie odpłatnie do wynajęcia). Udało mi się jednak w jednym z nich złożyć zabezpieczenie na tyle, żeby wgramolić się do środka i poza spojrzeniami ciekawskich przebrać zmokrych kąpielówek. Spakowani, pożegnaliśmy się serdecznie z Sąsiadami i ruszyliśmy do Świnoujścia.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie przy słupkach granicznych na granicy i jedziemy do centrum. Co ciekawe, nie widzieliśmy żadnej kontroli po niemieckiej stronie choć wiem, że Niemcy wyrywkowo zaczęli kontrolować wjeżdżających pomimo strefy Schengen. Atmosfera polityczna w Niemczech spowodowała, że wprowadzono takie kontrole. Boją się nielegalnych imigrantów zza wschodniej granicy. No i cóż, nie dziwię się im, biorąc pod uwagę nie tak odległe sytuacje, gdy PISowscy działacze dopuścili do umożliwienia napływu imigrantów bez większej weryfikacji do strefy Schengen właśnie… Trochę pokluczyliśmy przez miasto w pośpiechu, aż dotarliśmy do promu. Niestety wjazd zagrodzony. Szybko się połapaliśmy, że jest jeszcze jeden prom nieco dalej, więc pognaliśmy. Ufff… Zdążyliśmy.
Na promie tylko dwa samochody, ale sporo pieszych i rowerzystów. Głównie takich „miastowych” – bez sakw. Z sakwami byliśmy chyba tylko my. Pamiętam, gdy byłem w Świnoujściu kilkanaście lat temu, to na prom zawsze czekały całe kolejki samochodów. Nie tak dawno w końcu powstał tunel, którym samochody przejeżdżają pod rzeką Świną i jak rozumiem, to dlatego ruch kołowy na promie nie cieszy się zbyt wielkim powodzeniem. Gdy wyjechaliśmy z promu po drugiej stronie rzeki, w pierwszej kolejności popędziliśmy do Żabki nieopodal dworca. Byliśmy głodni, a i na całonocną podróż chcieliśmy kupić coś do picia i jedzenia. Dobrze na powrót wejść do polskiego sklepu i powiedzieć „Dzień dobry!” po dwóch tygodniach. Jednak zakupy robiliśmy pojedynczo pilnując rowerów, bo nieciekawe towarzystwo (jak to pod Żabką częste) kręciło się w pobliżu. No cóż. To nieco przykre, że nawet my – Polacy, nie czujemy się we własnym kraju na tyle bezpiecznie, by zostawić pod sklepem niezabezpieczone rowery… Nie to, co w Norwegii, czy Szwecji…
W pociągu bez problemu zawiesiliśmy rowery w sporym przedziale rowerowym, co w pociągach TLK jest naprawdę dużym plusem! Niestety okazało się, że wykupiliśmy miejsca nie obok siebie, a że ludzi więcej niż miejsc, cieszyliśmy się, że w ogóle możemy siedzieć a nie stać, jak całkiem sporo nieszczęśników. Z każdą kolejną stacją ludzi tylko przybywało. Gdy wstałem w pewnym momencie, żeby skontrolować, czy z rowerami wszystko w porządku i sakwami, które postawiłem przy rowerze, zobaczyłem, że w przedziale rowerowymi młodzi ludzie pokotem leżą gdzie tylko się da – między rowerami, na podłodze korytarza a na mojej sakwie jakaś dziewczyna położyła głowę. Spoko – nie gniewam się. Dopiero bliżej Krakowa zrobiło się luźniej i mogliśmy się z Opciem położyć na dwóch siedzeniach próbując nieco wygodniej przespać.
Kraków Główny. Wysiadamy. Poszło sprawnie. Serdecznie pożegnaliśmy się z Opciem i zostałem czekając na pociąg, który miał mnie zabrać do Rzeszowa. Pociąg oczywiście opóźniony, ale na szczęście dojechał. Zdziwiłem się widząc wagon, w którym miałem wsiąść z rowerem, bo miał oznaczenia „Czeske Drahy”. Wgramoliłem się z rowerem. Byłem pierwszy, a za mną cała kolejka rowerzystów. Pomogliśmy sobie wzajemnie i sprawnie pozawieszaliśmy rowery na wieszakach. Jeszcze sakwy. Okazało się, że w odróżnieniu od pociągu TLK z którego dopiero co wysiadłem, a w którym dla rowerzystów jest przedział otwarty, tu w tym czeskim wagonie oprócz większego przedziału na rowery, były przedziały zamykane. Każdy dla 8 osób. Trafiłem do przedziału, w którym siedziało czterech starszych jegomości ubranych w rowerowe obcisłe wdzianka. Po mnie wsiadła jeszcze parka młodych ludzi. Bardzo miło spędzaliśmy czas podróży opowiadając sobie o podróżach rowerowych, fajnych trasach, jakieś anegdoty. Oni najbardziej byli ciekawi moich podróży, bo wyszło na to, że najwięcej z całej tej grupy jeździłem za granicę. Oni raczej po Polskich trasach.
Gdy ruszyłem sprawdzić w okolicach Tarnowa, jak wygląda sytuacja w przedziale rowerowym, doprawdy zdumiałem się. Był całkowicie, absolutnie zapchany rowerami! W normalnej sytuacji rowery byłyby pozawieszane na wieszakach i każdy mógłby spokojnie wyciągnąć swój rower i wyjść z pociągu. Tymczasem teraz rowery były wszędzie powciskane jak w tetrisie, a mój rower, jako że wsiadałem jako pierwszy do pociągu, wisiał na pierwszym, a więc najgłębiej położonym wieszaku. Żeby wydostać stamtąd swój rower, musiałem gdzieś wyciągnąć około 9 rowerów. Problem w tym, że nie było miejsca, gdzie przestawić te 9 rowerów. Bo ponad przewidzianą ilość rowerów było przynajmniej 15! Stało w tym przedziale kilka osób i wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że każdy przystanek będzie oznaczał roszadę rowerami, żeby w ogóle wydostać się z rowerem z pociągu. Od tamtego momentu, co przystanek sprawdzałem, jak rozwija się sytuacja? Konduktor zapewnił mnie, że pociąg nie odjedzie z Rzeszowa, dopóki wszyscy, którzy chcą wysiąść nie wysiądą. No i rzeczywiście, zanim dojechaliśmy do stacji Rzeszów Główny, ubyło kilka rowerów, a w Rzeszowie najbardziej sprawnie jak się dało, z pomocą kilku osób, udało się nam – kilku rowerzystom wydostać (najczęściej z rowerami w górze) z tego zablokowanego przedziału rowerowego.
Wracałem do domu, a jakże, rowerem! Było nieco po 8 rano, ale ciepło – cieplej niż przez większość dni wyprawy. Zjadłem obowiązkową zapiekankę na dworcu (choć nie jest już tak pyszna jak niegdyś, to wciąż uważam, że jedna z lepszych w Polsce), by zaspokoić głód i mieć siłę wyjechać pod górkę na Staroniwskiej do mojego osiedla Kielanówka. Nie jest to słaba górka! Połowa rowerzystów pcha rower. A ja? No cóż, po przejechaniu takiej długiej trasy, górka w drodze do domu nie okazała się kompletnie jakimkolwiek wyzwaniem. Sam byłem zdziwiony, że pomimo zmęczenia tak gładko poszło!
Jak bardzo doceniam swoje komfortowe mieszkanie, ciepły, czysty prysznic, kuchnię i co chyba najważniejsze wygodny materac w swoim łóżku, to wie tylko ten, który chociaż raz spróbuje spędzić dwa tygodnie na podobnej wyprawie. Jak zmienia się optyka tego, co jest istotne a co nie ma znaczenia. Że tak naprawdę życie składa się z zaspokajania najważniejszych potrzeb typu: jedzenie, dach nad głową, możliwość odpoczynku po całym dniu pracy, a cała reszta, to tylko dodatki…
To już jest koniec tej wyprawy! Podsumowując ją krótko, zmieniliśmy początkowy plan, by przejechać z Oslo do Brukseli i dlatego pojechaliśmy z Oslo do Świnoujścia. Przejechaliśmy z Norwegii, przez Szwecję, Danię i Niemcy do Polski. Ruszyliśmy samolotem 1 a 14 wsiedliśmy do pociągu powrotnego. Ponieważ pierwszego dnia wylądowaliśmy bardzo późno, to praktycznie nic nie przejechaliśmy i dziewiątego dnia z powodu załamania pogody również nie mogliśmy zbyt wiele przejechać. A więc de facto, 12 dni jechaliśmy i w tym czasie przejechaliśmy w sumie prawie 1300 kilometrów rowerami plus niektóre odcinki promami i pociągami dwa razy. Opcio przygotował mapę trasy jaką przebyliśmy na Komoot i możecie ją zobaczyć TUTAJ. Jeśli byście chcieli, możecie ją sobie pobrać na telefon, nawigację, czy jako plik GPX.
W tym roku pojechałem moim Niebieskim Wilkiem, czyli rowerem podróżnym z Decathlon, Riverside Touring 520. Zmieniłem w nim kierownicę i hamulce. Oprócz tego pojechałem w nowych butach rowerowych Scott i z nowymi sakwami Ortlieb. Opcio pojechał na swoim nowym rowerze podróżnym Riverside Touring 920 Vittoria Terreno i też z nowymi sakwami Ortlieb. I co? Ano, ani razu żaden z nas nie złapał kapcia! To druga moja wyprawa, na której nie musiałem nic łatać, ani wymieniać dętki! Rowery sprawowały się fantastycznie, a moja sytuacja z tylną przerzutką jak się okazało wynikała z mojego braku wiedzy – niepoprawnie bowiem przełączyłem sprzęgło, które ma napiąć łańcuch na nierównym terenie. Po zmianie tego ustawienia nie miałem żadnych problemów już. Sakwami jestem zachwycony. Są wspaniałe. A te dodatkowe zamykane przegródki w środku to jest coś, o czym nie wiedziałem, że zawsze mi tego brakowało! Także wbrew obiegowej krzywdzącej opinii, że rowery z Decathlonu są gorsze niż inne markowe, albo że osprzęt MicroShift, to pochodna od MicroShit – odpowiadam: cała seria rowerów touring – podróżnych wprowadzona przez Decathlon, to naprawdę doskonały stosunek ceny do jakości. Świetnie dopracowane rowery. A jeśli ktoś tak, jak ja, chce je jeszcze nieco dopasować pod siebie – nie ma problemu, bo są dobrą bazą do zrobienia czegokolwiek tylko chcecie. A na pytanie, czy przesiądę się na gravela, wciąż jeszcze nie odpowiem, bo muszę najpierw spróbować, czy pozycja na gravelu mi będzie pasować? Może kiedyś w końcu spróbuję?
Cała wyprawa kosztowała mnie niecałe 4400 zł. Ta kwota zawiera wszystkie wydatki łącznie z biletami lotniczymi, opłatami za bagaże, wszystkie noclegi (łącznie z hotelami), wszystkie wydatki związane z jedzeniem i piciem oraz bilety na pociągi na trasie i powrotne. Na wszystkie bilety związane z transportem, czyli lotnicze, pociągi i promy wydałem łącznie 1110 zł. Noclegi kosztowały mnie w sumie niemal 1300 zł. W tym oprócz kempingów, które nigdy nie przekroczyły 100zł za noc były również noclegi w hotelach, które zawierały w sobie śniadania wliczone w opłatę za nocleg, więc trzeba to wziąć pod uwagę. Dwa razy spaliśmy w apartamentach znalezionych przez AirBnb i Booking – wówczas śniadań w cenie noclegu nie było. Na jedzenie i picie wydałem łącznie prawie 1800 zł, a pozostałe koszty, to opłaty za toalety i pralnie. 140zł kosztowała mnie licencja na mapy offline Komoot. Komoot bardzo dobrze się sprawdził przy wytyczaniu trasy rowerowej. No może na dwóch stosunkowo krótkich odcinkach Komoot zaliczył wtopę prowadząc nas przez lasy po bardzo słabej ścieżce – błotnistej, piaszczystej i naprawdę rzadko uczęszczanej, ale ja to wybaczam.
Czy 4400 zł za dwutygodniową wyprawę rowerową to dużo? Ja uważam, że nie. Oczywiście można było wydać znacznie mniej, może nawet o połowę mniej. Tylko że wtedy musielibyśmy zamiast w hotelach ze śniadaniami spać na dziko, albo w najlepszym przypadku na campingach, a zamiast jeść na szybko w Burger Kingach, czy kebaby i pizze, gotować jedzenie samym, czyli najczęściej jeść jakieś makarony, albo mniej ciepłych posiłków. Ja jednak uważam, że dwóch panów w średnim wieku jak my, których stać na o wiele większe wydatki, stać na to, by na takiej wyprawie pozwalać sobie na nieco komfortu śpiąc w hotelu ze śniadaniem, czy jedząc coś ciepłego chociaż raz w ciągu każdego dnia. Co kto lubi! A Wy jak uważacie? Ciekaw jestem Waszej opinii. Dla porównania Wam powiem, że w Lipcu tego roku byłem z moimi Dziewczynami w Austrii, Południowych Niemczech i Czechach i cały tygodniowy wyjazd kosztował naszą trójkę 9000zł. Czyli 3000 zł za osobę na tydzień! (Co i tak jest małą kwotą porównując do jakichkolwiek „allinclusive”). Moje zdanie zatem od lat jest takie, że podróże rowerowe są jedną z najtańszych form turystyki i zarazem jedną z najciekawszych. Oprócz zobaczenia atrakcji, cieszenia się z kosztowania regionalnych potraw, mamy możliwość w większym stopniu poczuć zapachy, temperaturę, przyrodę, nawiązać jakieś interacje z lokalnymi mieszkańcami. Po prostu pełniej doświadczyć odwiedzanych miejsc niż jadąc samochodem autostradami, czy autobusem z lotniska do miejsca które chcemy odwiedzić. A poza tym poznajemy nie tylko najbardziej turystyczne miejsca, ale także wszystko to, co pomiędzy takimi miejscami jest, czyli prowincja, małe miasteczka, wsie, pola, lasy. Czyli że zabieramy ze sobą z takiej rowerowej podróży więcej z odwiedzanego kraju.
Póki co, dziękuję Wam za to, że wytrwaliście do tego miejsca, za Waszą uwagę, wszelkie komentarze i Waszą podróż razem ze mną i z Opciem przez kraje Skandynawii i Niemcy do Polski w 2024 roku! Serdecznie dziękuję Opciowi, że jest mi Bratem, że wytrzymywał ze mną, że niezawodnie zawsze mogę na Ciebie Stary liczyć! Dodam jeszcze, że teraz będę się starał zmontować film z tej podróży i mam nadzieję, że komuś z Was się on spodoba.
Byłbym zapomniał! TUTAJ możecie znaleźć ślad trasy z ostatniego, 14-go dnia naszej wyprawy na Stravie.
Do zobaczenia!
Piotr