Dzień 6 Schwedt – Międzyzdroje

Długie nocne Polaków z Niemcami rozmowy… Usłyszałem historię życia sympatycznego Dirka, który z Żoną i dwójką dzieci od trzech tygodni podróżują rowerami. Syn ma 5 lat, a córka 2 latka.
On pomyka na rowerze z przyczepką, w której jest syn i część dobytku (łącznie z synka rowerkiem) a Żona Anna ma w nosidełku na plecach małą. Dzieci są naprawdę grzeczne i mała tylko troszkę płakała wieczorem, bo była śpiąca. Żelu poszedł spać, a ja co i rusz próbując napisać relację i zredagować wpis na bloga, byłem przez Dirka albo Anne zagadywany. No i tak zleciało, aż po 1 poszedłem się położyć.

Na tym niemieckim kempingu było naprawdę dobrze! Ziemia równiutka, trawka przystrzyżona, łazienki i prysznice na kartę magnetyczną. Żeby woda lała się z prysznica trzeba kartę położyć w odpowiednim miejscu. Dzięki pożyczonej przejściówce mogliśmy przez noc naładować elektronikę. I to wszystko w cenie. Aha! Jeszcze mieliśmy stół z ławami przy których robiliśmy kolację, śniadanie i pisałem na laptopie i redagowałem wpisy na bloga.

Zgodnie z prognozami pogody i naszymi obserwacjami nieba, w nocy po 2 się rozpadało. Ulewa była spora. Ale rano po 7 się uspokoiło. Niestety nie na stałe. Ja jeszcze pisałem gdy Żelu już pakował i suszył namiot. Skończyłem pisać i wziąłem się za składanie rzeczy, gdy zaczęło padać. Musiałem więc złożyć mokry namiot. Zastanawialiśmy się siedząc pod daszkiem nad ławami, jak dają radę Tomki śpiący nad rzeką na dziko? Śniadanie jedli zamknięci w namiocie, bo lało. Ale widoki i atmosferę mieli fajną. My też, ale na inny sposób.
W sumie, to dobrze że się rozdzieliliśmy, bo każdy miał to, co chciał.

Gdy trochę zelżało z deszczem, oddaliśmy przejściówkę prądową w recepcji, pożegnali z naszymi nowymi niemieckimi kolegami i ruszyliśmy. Tomki dały nam znać, że czekają na nas na 110 kilometrze szlaku. Odjechali od nas całkiem sporo. Nie mieliśmy dzisiaj dużej ilości kilometrów do Szczecina a tam pociągi do Świnoujścia kursują co godzinę. Nie mieliśmy się więc też co spieszyć.

Połączyliśmy się na 110 km szlaku i dalej już razem jechaliśmy na północ. Przejeżdżaliśmy przez rezerwat ptaków. Mnóstwo gęsi, były też czaple szare i inne mniejsze ptactwo. Tymczasem myśmy obserwowali zmiany w pogodzie. Nadal było dżdżyście i wiało. Na szczęście jednak już nie padało tak mocno. Sprawdzaliśmy jednak pogodę i nie wyglądało to dobrze. Po drodze w rezerwacie zrobiliśmy jednak krótki postój w cieniu budynku. Ja uciąłem komara na 10 minut, chłopaki sprawdzali pociągi i pogodę w tym czasie.

I to by było na tyle jeśli chodzi o naszą jazdę szlakiem „Oder-Neiße Radweg”. Musieliśmy zjechać, by szybko dostać się do Szczecina a to wiązało się z jazdą innymi drogami. Do miasta Gartz wzdłuż drogi prowadziła ścieżka rowerowa. Jednak gdy dojechaliśmy tam, w pewnym momencie Tomkowi zaczęło jakby dymić z tylnego koła. Tak to widziałem jadąc za nim. Gdy zwolnił, zobaczyłem w czym rzecz… Dziura w tylnym kole, przebita dętka wypełniona mlekiem, które powinno samo załatać małe dziurki. Lało się z tego dość mocno. Tomek zatrzymał się, zszedł z roweru i przekręcił koło by dziura była na dole. Po kilkunastu minutach delikatnie uzupełnił powietrze w kole.

Pojechaliśmy. Jednak już w Gartz znowu flak. Tym razem problem z zaworkiem presta. Chwilę zeszło, ale naprawiliśmy. Gdy wyjechaliśmy w drogę wylotową z miasta, okazało się, że jest w remoncie. Zamiast gładkiego asfaltu był gruby tłuczeń. Opona Tomka tego nie wytrzymała. Prosta decyzja. Wymiana dętki i opon przód na tył. Po godzinie mogliśmy znów jechać.

Słońce zaczęło nieśmiało wychodzić, kilometry mijały, aż w końcu trafiliśmy na polską granicę w Kołbaskowie. Jeszcze tylko pamiątkowe foto.

Kawa na stacji lotos i ruszyliśmy dalej na Szczecin. Ścieżka rowerowa wzdłuż drogi. Ale z kostki brukowej. Nierówna. Nie to co prosta i gładka nawierzchnia asfaltowa w Niemczech. No niestety różnica jest…

Wpadliśmy na dworzec i widząc, że do pociągu do Świnoujścia mamy jeszcze 50 minut, usiedliśmy na kawę.
Tomasz tymczasem poszedł kupić bilet na pociąg do Warszawy jako że stęsknił za domem i chciał wracać. Gdy było 20 minut do pociągu wszedłem na aplikacji koleo kupić bilety dla naszej pozostałej trójki. Miejsca zarezerwowane, ale bez rowerów niestety. Kilka prób na różne sposoby spełzło na niczym nowym. Przechodzę więc do płatności za bilety i… wywaliło błąd. Google Pay zwariowało. Próbuje Blikiem. Też błąd. Dodanie karty do portfela koleo też wywala błąd. Musieliśmy już iść na peron. Ja cały czas gorączkowo próbuję zakończyć transakcję, bo bilety widnieją jako nieopłacone. Wchodzimy na peron. Tłum ludzi. Dochodzimy do wagonu rowerowego i widzimy, że ludzi jest tyle, że będzie ciężko. W końcu jakoś się wpychamy z rowerami i sakwami. Tomasz macha nam na pożegnanie z peronu. Konduktor pyta, czy mamy rezerwacje. Tak! Mimo iż wiem, że ciągle próbuję, ale nie zapłaciłem jeszcze. Zaczynam się pocić z nerwów, bo w ogóle koleo nie łączy się z serwerem. I wtedy pociąg rusza. Ja restartuję telefon. Podchodzi konduktor i pyta o bilety. Zaczynam mu tłumaczyć i proszę żeby przyszedł za chwilkę. Telefon wstał, otwieram apkę koleo i widzę, że są te bilety jako nieopłacone, ale nie mam możliwości za nie zapłacić. Komunikat błędu: nie można kupić biletów po odjeździe pociągu. Pokazuje konduktorowi maile z potwierdzeniem rozpoczęcia transakcji płatniczej, chcę mu pokazać te rezerwacje nieopłacone, ale znikają. On mówi do nas: mówcie że macie bilety i wrócę do Was. Po kilkunastu minutach wraca i płacę mu kartą 67 zł za nas i rowery. Bo w międzyczasie poukładaliśmy rowery tak, żeby było przejście bez problemów. Zaleca mi też zgłosić reklamację na transakcję. Kupa stresu przez jakąś niedorobioną apkę…

Chwilę później zasnąłem na siedzeniu. Zresztą nie tylko mnie Morfeusz mocno objął, bo Tomek też odpłynął…

Wysiedliśmy w Świnoujściu i widząc chmury, zdecydowaliśmy jechać do Międzyzdrojów i tam decydować dalej. Droga szybko zleciała bez niespodzianek.
Najpierw szukaliśmy kempingu blisko plaży. Okazało się, że jeden jest w porządku, ale zatłoczony, a drugi ma sporo miejsca, ale brakuje prądu, ławki ze stołem itd. Pojechaliśmy do kempingu „forest”. Duży, przestronny kemping, ale widać, że ma sporo lat i jest niedoinwestowany. Sanitariaty w kontenerach, nawet spoko, ale miejsce dla namiotów, to porażka. Albo w lesie, gdzie akurat wycinają drzewa, a tam gdzie można się rozbić jest strasznie nierówno, dużo korzeni, piachu, no słabo. Rozbiliśmy się w miejscu pod płotem. Hałas od drogi i nierówna nawierzchnia. Mimo tego rozbiliśmy się tutaj, bo byliśmy głodni. 32 zł za noc na tym campingu. Prąd za jeden dzień kosztuje 30 zł i nie ważne czy dla kampera czy namiotu. Takie zasady. Ale można ładować elektronikę w recepcji. A my, jak to my, sprawdziliśmy że w słupku obok naszych namiotów był prąd, więc to wykorzystaliśmy (no bo przecież nie zużywamy tyle prądu, co kampery).
Szukaliśmy obiadów domowych, bo głodni strasznie i chcieliśmy cały zestaw z zupą i drugim daniem. Niestety wszystkie Obiady domowe u „Taty” i „Mamy” będą otwarte od 1.07.2022, czyli od jutra. Pech. Zjedliśmy w knajpie Coral. Dość drogo, jedzenie akceptowalne, ale bez zachwytu, obsługa słaba. Do tego jeszcze w kiblu napieprza na pełny regulator z głośnika tam umieszczonego muzyczka latynoska. Tak jakby właściciel chciał, żeby tam ludzie długo nie siedzieli i szybko wychodzili… No niezły patent! Mimo wszystko te gorące rytmy latynoskie jakoś tak słabo pasują do schabowego, pierogów, zapiekanek Grega XXL i rosołu.
Wieczorem uczciliśmy jutrzejsze urodziny Żela kremówkami i dość późno jak już skończyliśmy wszystkie tematy, poszliśmy spać.

TUTAJ jest ślad ze Stravy, gdzie możecie sprawdzić dokładny przebieg trasy i ściągnąć GPX

A już w następnej relacji o tym, że wreszcie jesteśmy na wakacjach i nie chcemy „połykać” kilometrów oraz o oberwaniu chmury.

Dziękuję Wam za uwagę!
VLQ on Tour

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz