Nocleg w Braniewie był w porządku. Wstaliśmy troszkę później niż założyliśmy. Jednak wczorajsza podróż pociągami cały dzień, by dopiero o 15:45 ruszyć rowerami w trasę 64km to dość wyczerpująca idea. Gdy dojechaliśmy do celu wczoraj, zrobiliśmy po kąpieli zakupy w pobliskich sklepach, pilnując by nie trzeba było się naparzać z kręcącymi się w okolicy bez celu dresiarzami. Dlatego na kolację była pizza z Biedry podgrzana w piekarniku. A że piekarnik od dawna nie czyszczony, to zadyma w kuchni była na sto dwa. Ktoś robił w nim wcześniej chyba frytki i tłuszcz z nich był w całym wnętrzu piekarnika.
Rano zrobiliśmy sobie kawkę i kanapki. Wczoraj wieczorem udało mi się kupić na Orlenie obok Biedry dwie gumy typu „ekspander” do mocowania bagażu w samochodzie. Takie gumy z haczykami na końcach. Dzięki tej gumie udało mi się zrobić gumy odciąg haka prawej sakwy. Tej w której wczoraj urwało mi się gumowe kółko. To dość kiepskie rozwiązanie polskiego producenta sakw Crosso. W nowych modelach gumowe kółko wszyte na stałe zostało zastąpione materiałową gumą. Być może już jest to lepsze? Jednak ja musiałem coś zrobić działającego na trasie w następnych dniach a trytytka nie jest elastyczna i bardzo utrudnia zakładanie i ściąganie sakw nie mówiąc już o odpowiednim trzymaniu sakwy na nierównościach, których podczas naszej wyprawy nie brakuje. Zrobione i jak pokazały późniejsze dni – moje rozwiązanie się sprawdziło! W Braniewie minęliśmy dwie stare ciekawsze budowle, a były to Zgromadzenie zakonne sióstr św. Katarzyny i widoczna z oddali Bazylika św. Katarzyny Aleksandryjskiej.
Droga trasą GreenVelo z Braniewa do Bartoszyc to długi odcinek bo 147km wijący się wściekle jak nadepnięty piskorz. Niebo było zachmurzone wbrew prognozom pogody. Chmury w oddali wyglądały na burzowe. A my gnaliśmy naszymi rowerami przed siebie. Pierwsze większe miasto na naszej trasie, to było Pieniężno, w którym 3 lata temu kończyliśmy cały pierwszy dzień. W tym roku jednak ruszyliśmy z Elbląga dopiero o 15:45 a nie o 9, a w ambitnym założeniu, chcieliśmy dojechać do Bartoszyc, które były naszym celem drugiego dnia sprzed 3 lat. Plan więc ambitny, bo do pokonania więcej niż przed trzema laty.
Humory dopisywały, a i znajome nam widoki i przyjazne zwierzaki po drodze sprawiały, że z uśmiechem pokonywaliśmy kolejne kilometry!
Słupków drogowskazów GreenVelo coraz mniej. Można się pogubić i pomylić, dlatego obaj korzystamy z nawigacji. Opcio ma Garmina edge 520, ja telefon i tak pędzimy dalej. W Pieniężnie krótki postój na drugie śniadanie i zakupy w Biedrze. Picie, liony (takie batony) dla Opcia w promocji 1,99 za 4 sztuki, banany, knoppersy. Jedziemy dalej. Kierunek Górowo Iławeckie.
Trasa leci a to szutrem, to znowu lepszymi lub gorszymi asfaltami. Jednak przed Górowem lecimy szutrowym nasypem po rozebranej linii kolejowej. Więc dość płasko, nie ma podjazdów. Jedynie opór głębszego żwiru, bądź błoto miejscami. Barierki po obu stronach około 2 metrowej szerokości nasypu. Nie mam już jednak problemów z pedałami SPD jak przy poprzedniej mojej wizycie. Więc wywrotek nie zaliczam już. I dobrze, bo szkoda kolan.
Dzisiejszy dzień cały jechaliśmy przez krainę niegdyś Natangią zwaną od nazwy jednego plemion pruskich tutaj mieszkających przed Polakami. Pozostałości po niemieckich poprzednikach widoczne tutaj są co krok. A to dom, a to stodoła w stylu niemieckim. To znów stary cmentarz po poprzednich mieszkańcach. Stare wiadukty. W Kandytach poznałem historię tej wsi. W skrócie, istniała ona od 1285 roku. Po zniszczeniu w czasie IIWŚ odbudowana została częściowo i na zdecydowanie mniejszą skalę dopiero w 1979-1982 roku.
Tu macie całą jej historię.
Jadąc nasypem mijamy kilka opuszczonych stacji kolejowych. Na jednej z nich widzieliśmy smutny wiszący stary szyld z nazwą „Dzikowo Iławeckie”. Smutno to wygląda, gdy jedziemy i mijamy wiadukty prowadzące jakąś linię kolejową bądź drogę w poprzek ponad nami. Uświadamiamy sobie ile wysiłku przed Polakami mieszkający tutaj Prusacy włożyli w to, byśmy my, Polacy ot tak sobie to obrócili wniwecz. Szkoda.
Do Górowa Iławeckiego dojechaliśmy w porze obiadowej i mimo, że deszcz nas nie dopadł, bo raz był przed nami i jechaliśmy po mokrym, to znowu próbował nas łapać delikatnie kropiąc, to zdecydowaliśmy tutaj przeczekać ewentualny deszcz w restauracji. Wybraliśmy restaurację „Natangia”. To był dobry wybór, bo jedzenie regionalne. Pyszne. Wzięliśmy rosół z kołdunami oraz łężnie i cepeliny. Kołduny to uszka z mięsem w rosole. Rosół z nimi był prze-pysz-ny! Opcio wziął jarskie łężnie, czyli wyglądające jak pączki takie sporej wielkości ziemniaczane knedle nadziane kapustą kiszoną z dodatkami warzywnymi i chyba grzybami w panierce i przysmażone na oleju przez co wyglądające na pączki właśnie. Z sosem grzybowym. Ja wziąłem cepeliny czyli również takie knedle ziemniaczane z tym że nadziane mięsem. Dostałem jeden ugotowany w wodzie i dwa pokrojone w plastry i podsmażone na tłuszczu. To wszystko na kapuście kiszonej i boczku. Bardzo smaczne. Ale jednak ciężkie danie.
Najedzeni ruszyliśmy dalej na Lidzbark Warmiński, w którym założyliśmy, że zrobimy sobie przerwę na kawkę. Był odcinek z pięknym asfaltem, gdzie mknęliśmy 30 i więcej na godzinę, ale jednak większość drogi to były szutry i tarka gdzie da się jechać o wiele wolniej. Między 17 a 25 km/h. Tym razem Lidzbark przejechaliśmy jak należy bez odstępstwa od szlaku. I dobrze, bo dzięki temu zobaczyliśmy piękne parki i budowle pamiętające czasy zakon krzyżackiego.
Niestety kawy nie minęliśmy, co stanowiło problem wynikający z faktu, że cepeliny chciały uciekać ze względu na swój ciężar, a nie było gdzie tego zrobić w cywilizowanych warunkach. Zadecydowałem, by dojechać do Stoczka Klasztornego, gdzie jak pamiętaliśmy były toalety prowadzone przez braciszków.
Cepeliny jednak tak bardzo chciały na wolność że przy jednym z MORów była świetlica, w której udało się mi dostać do toalety. Ale ulga! W Stoczku w zakonie też się zatrzymaliśmy. Wniosek? Ciężkie żarcie na takiej trasie to zły pomysł. Ja coraz bardziej zacząłem czuć kilometry w nogach, a Opcio gnał jak gazela dalej i szybciej. Ma gość kondycję!
Na trasie do Bartoszyc przejeżdżaliśmy jak poprzednio przez piękną stadninę koni w Galinach. Ta ścieżka przyrodniczo krajoznawcza przez las przed samymi Galinami, to coś, czego projektant trasy Green Velo mógł sobie odpuścić. Błoto, ślisko spore przewyższenia i dość niebezpiecznie bo skarpa z ogromnym spadkiem. To nie jest dla rowerzystów długodystansowych a wyłącznie dla pieszych. W Galinach stanęliśmy na zaległą kawkę.
Przed Bartoszycami oprócz nadal opuszczonych, coraz bardziej zniszczonych dworków z ogromnymi działkami drogą że wstrętnej trelinki, czyli ośmiokątnej kostki betonowej. Bardzo źle się po tym jedzie. Mimo kiepskiej drogi odcinek ten zapamiętałem, jako jeden z bardziej malowniczych widokowo. Niestety tym razem jechaliśmy tędy już trochę później niż poprzednio, więc zachodzące słońce było niżej i już nie było takiego spektaklu barw jak poprzednio. Tym samym również mijane dworki wyglądały jakoś tak gorzej, jakby były w jeszcze gorszym stanie niż poprzednio. Nadal przykro patrzeć, jak na pięknych terenach z tak rzadką zabudową jak tutaj stoi niegdyś piękny dworek i niszczeje nieużywany.
Do hoteliku Wikola w Bartoszycach do Pana Wiktora dojechaliśmy koło 20:30. Po drodze umyliśmy nasze ubłocone rowery na myjni na wjeździe do miasta. Szybki prysznic i poszliśmy na zakupy po rzeczy na kolację i śniadanie.
Robiąc takie trasy jak my dzień w dzień, uwierzcie mi, jesteśmy strasznie głodni. Więc jeśli już docieram na miejsce, to chciałbym zjeść coś dobrego i ciepłego. A najlepiej takiego, na co nie mogę sobie pozwolić na codzień. Chciałem zjeść jakiegoś dobrego burgera albo chociaż kebaba. Jakież było nasze zdziwienie, gdy dotarliśmy do centrum Bartoszyc, a tu mimo 21 już większość barów pozamykana. Najbardziej wkurzył mnie „Gruby Benek” – taka sieciówka z fast-foodem, która powinna być otwarta do 23 (tak widnieje w google maps i na drzwiach wejściowych). Tymczasem przed 22 drzwi zamknięte i widać w środku, jak dziewczyna sprząta i zamyka lokal. Pokazuję jej przez szybę, że chcę wejść i zjeść, na co ona gestykuluje, że nie, bo jest zamknięte… Dopiero w rynku znaleźliśmy jeszcze działającą kebabernię „Piramida”. Szału nie było, ale mimo to zjadłem ze smakiem. Opcio nie chciał.
To był długi dzień, ale pokonany w dobrych humorach bez większych problemów na trasie.
Przejechaliśmy dzisiaj ponad 147 km w czasie jazdy netto 8:27 h.
Tutaj jest ślad ze Stravy.
A jutro będzie spokojniejszy dzień i mniej km.
Do zobaczenia!
VLQ