Nie przypuszczałem decydując się na wycieczkę jednodniową w góry z przewodnikiem, że wywrze to na mnie aż takie wrażenie! Że będę wspominał tak miło to międzynarodowe, tak różnorodne towarzystwo. Nie miało i nie ma znaczenia dla mnie, że było gorąco, duszno, a więc niezbyt przyjemnie, by wspinać się po górach. No i ten obiad w dżungli! Naprawdę, to był dzień, który wywarł na mnie największe wrażenie z całego zwiedzania w Tajlandii! No dobrze – zacznę od początku…
Zastanawiając się nad tym, co warto zwiedzić, zrobić w Chiang Rai i okolicach, Patrycja w lobby naszego hostelu znalazła program wycieczki, który się nazywał „One day only walk” (całodzienny spacer). Wiedziałem, że to będzie całodzienna wycieczka piesza po górach z przewodnikiem i w zasadzie tyle. Zdałem się całkowicie na Patkę. Cena w katalogu była 1500, ale Pani recepcjonistka zrobiła nam cenę po 1200 Bahtów za osobę. 2400 Bahtów, które zapłaciłem, to trochę ponad 300 zł. Wiedzieliśmy że o 9 rano jest zbiórka pod hostelem i w naszej grupie będzie może 6 osób.
Zjedliśmy śniadanie w naszym lobby i troszkę po 9 podjechał pod nasz hostel pickup. Sympatyczna Tajka – Lisa zaprosiła nas na pakę samochodu. Dowiedzieliśmy się od niej, że musimy jeszcze zgarnąć Belga, Hindusów – mieszkających w Anglii i jeszcze jednego Brytyjczyka. Zrobiliśmy więc „tour de Chiang Rai” i gdy skompletowaliśmy towarzystwo, kierowca skierował nas poza miasto. Pojechaliśmy w kierunku zachodnim. Mijając okoliczne wioski, rozmawialiśmy z naszymi towarzyszami. Był to młody Belg, Tajka, która pomagała naszemu przewodnikowi oraz para hindusów w sile wieku, mieszkających w Anglii. Brytyjczyk, który dołączył do nas na końcu wsiadł do kabiny, więc dopiero później dał nam się poznać.
Jazda na pace pickupa nie jest komfortowa. Po pierwsze dlatego, że paka jest twarda a po drugie dlatego, że zawieszenie pickupa jest bardzo twarde – w końcu to półciężarówka terenowa, więc naprawdę sztywne zawieszenie. Nie jest to ryzykowna jazda, bo burty są dość wysokie i nie widziałem ryzyka wypadnięcia z auta w czasie jazdy. Dopóki było gorąco, to pęd powietrza powodował, że było przyjemnie. Gorzej było gdy wracaliśmy. Wtedy Patka schowała się zaraz za kabiną, założyła moją bluzę i zakryła czym się dało. Słońce już zachodziło i robiło się chłodno.
W końcu dojechaliśmy do Pha Soet, gdzie jest ośrodek z gorącymi źródłami. Miejsce to jest oddalone o ponad 22 km od centrum Chiang Rai, czyli sąsiadującej z naszym hostelem Clock Tower. Wysiedliśmy na chwilę rozprostować kości podczas, gdy nasz przewodnik w sklepie kupił rzeczy potrzebne na nasz obiad w dżungli i po dodatkowej butelce wody dla każdego. Podjechaliśmy dosłownie 1,5km do miejsca w którym zaczynał się szlak.
Nasz przewodnik o wyglądzie niewysokiego buddyjskiego mnicha miał na imię Wat (czyt. Łat) – tak jak świątynia po tajsku. Pomagała mu jego dziewczyna i jego przyjaciółka – Lisa, którą poznaliśmy na pace pickupa. Wat, to wesoły, wciąż żartujący chłopak o ciężkim do zgadnięcia wieku. Z rysów twarzy, zgadywałbym raczej, że to chińczyk, zwłaszcza patrząc na jego wyjątkowo wąskie szparki skośnych oczu. No po prostu bardziej mi wyglądał na Chińczyka niż Taja. Ubrany w wojskowe dobrej jakości spodnie, dobry plecak North Face, buty. Tutaj nie było nic przypadkowego. Wszystko było dobre, sprawdzone. Do pasa miał przyczepioną maczetę w pochwie. Jak się później okazało, maczeta była przez cały dzień dla niego kluczowym narzędziem. Na pytanie, czym się zajmuje na co dzień, coś pokrętnie odpowiedział, że jest prawnikiem w wojsku, ale chyba nikt nie zrozumiał dokładnie, bo nie tylko ja miałem wątpliwości.
Niedługo po tym, gdy ruszyliśmy w górę szlaku, przy drodze jakiś miejscowy wieśniak przy drodze obrabiał takie cienkie bambusy. Wat wyjaśnił nam, że jeśli lubimy tajski przysmak, który się nazywa „mango sticky rice”, to właśnie w takich bambusach przygotowuje się ryż by był „sticky”, czyli klejący. Po prostu podczas przygotowywania ryżu w tym bambusie – to co jest wewnątrz tych młodych pędów bambusa powoduje, że ryż robi się tak fajnie klejący. Oprócz tego, przy drodze rosły również „rubber tree” czyli drzewa kauczukowca. Ponacinane pnie i poniżej przymocowane dolne części plastikowych butelek do zbierania kauczuku wyznaczały nam, które z tych drzew służą, jak nam wyjaśnił Wat, żeby zrobić kondomy. I rzeczywiście nawet z zerwanych z tego drzewa liści wydzielała się biała kleista maź.
Dalej idąc, wyszliśmy na chwilę z przyjemnie chłodnej i ciemnej dżungli na otwartą przestrzeń. Było to pole, na którym rosły ananasy. Były to te najsłodsze, czyli „baby ananas” – te najbardziej aromatyczne i słodkie – przepyszne. Prawdę powiedziawszy to właśnie w Tajlandii po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, jak rosną ananasy. A Wy? Zastanawialiście się kiedykolwiek, jak one rosną? Bo ja myślałem, że one rosną w ziemi i tylko te zielone liście na górze wystają z ziemi. A tu proszę, zdziwko! Wygląda to jak krzak agawy i z jednego takiego, powiedzmy, „krzaka” może wyrastać kilka ananasków. Dla mnie to było bardzo ciekawe!
A tutaj poniżej wklejam Wam trasę jaką pokonaliśmy tego dnia.
Ścieżka przez dżunglę a to pięła się w górę, to znowu w dół, czasami przechodziliśmy przez przerzedzenie i coś było widać pomiędzy drzewami. Czasami roślinność była tak gęsta – nawet pomimo tego, że biegła tędy dość wydeptana ścieżka, że nasz przewodnik musiał trochę pomachać maczetą, żeby dało się swobodnie przejść. W tym czasie trochę rozmawialiśmy z naszymi kompanami. Belg okazał się być sympatycznym studentem, który przyjechał do Tajlandii na wakacje samotnie. Z kolei starsza para Hindusów przyleciała do Tajlandii na wakacje a na co dzień mieszka w Anglii. Zapamiętałem tylko, że on nazywa się Rajul (mówiliśmy do niego Raj czyli Radż). Rozmawialiśmy swobodnie po angielsku na różne tematy – trochę o nas, trochę o tym, co nam się podoba w Tajlandii, trochę o zagadnieniach ekonomii, gospodarki światowej, porównaniach podatków w Polsce i gdzie indziej. Brytyjczyk dopiero po jakimś czasie zaczął się odzywać. Okazało się, że jest w podróży po Azji już ponad rok. Jednak jego akcent i szybkie niedbałe mówienie powodowały, że miałem spory problem ze zrozumieniem tego, co mówił. O i tak trochę posapując z wysiłku, trochę rozmawiając dotarliśmy do skraju dżungli, gdzie nasz przewodnik Wat dał nam trochę odpocząć i podziwiać widoki.
Jeśli pamiętacie film „Apocalypse now” (Czas apokalipsy) o wojnie we Wietnamie, to właśnie z tej wioski Lisu zobaczyłem właśnie takie pejzaże jak w tym filmie… Widoki są diametralnie inne niż u nas w Europie.
Później mieliśmy ostre zejście w dół. Na dole malutki sklepik w wiosce zamieszkanej głównie przez chińskich uchodźców sprzed wielu lat. Chłonęliśmy chwilę odpoczywając ten spokój i powolne tempo życia mieszkańców, by chwilę później znów wspinać się w górę do dżungli.
Ponieważ już byliśmy wszyscy dość zmęczeni, zwłaszcza ostatnim ostrym podejściem i już głodni, nasza ekipa przewodnika zakomenderowała postój na obiad. W dżungli. Podczas gdy my – turyści – opryskaliśmy się wszyscy środkami odstraszającymi komary i usiedliśmy na zwalonych bambusach i konarach drzew, by odpocząć i napić się wody, Wat z dziewczynami bardzo sprawnie przynieśli z pobliskiej dżungli odpowiednie bambusy do palenia ogniska. Sprawnie rozpalili ognisko.
Później Wat znalazł odpowiedniej średnicy zielone bambusy, które ściął maczetą i przyniósł. Do jednego przeguba bambusa nalał wody i wrzucił kawałki kurczaka. Do drugiego bambusa wsypał ryż i zalał wodą. W trzeciej rurze bambusowej wbił jajka, wsypał jakieś przyprawy, które nazrywał po drodze, później wymieszał to jakimś długim patykiem. W czwartej rurze z bambusa zalał wody. Później wstawił te bambusy do ognia i postawił je pionowo oparte o konstrukcję którą uprzednio przygotował. Trochę to trwało zanim woda się zagotowała w jednej rurze. Druga z kolei się przepaliła i zaczął z niej wyciekać omlet, więc trzeba było go szybko wyciągnąć na prowizoryczny stół. Stół wyłożony był liściami bananowca, które robiły za obrus. Po jakimś czasie wszystkie bambusowe rury wylądowały na stole, a Wat każdą rurę ostrożnie pootwierał, by można było z nich jak z naczyń dostać się do jedzenia. Każdy z nas dostał pałeczki świeżo zrobione przez Wata ze świeżego bambusa maczetą. Do zagotowanej wody dziewczyny wrzuciły nudle z chińskich zupek i wsypały tam „smak” z chińskich zupek. Chwilę później – SMACZNEGO – MOŻECIE JEŚĆ!
To było proste jedzenie, żadnej finezji, ale jak to smakowało! To połączenie świeże powietrze, niecodzienne okoliczności przyrody, zmęczenie, głód i do tego niecodzienna forma podania sprawiły, że wszyscy jedliśmy ze smakiem! Ze wspólnych naczyń, każdy podchodził, brał porcję czego chciał i tak jedliśmy prawie jak rodzina – mimo że znaliśmy się od kilku kilometrów i raptem kilku godzin 🙂
Później nasi przewodnicy stwierdzili, że mamy już prawo ubrać tradycyjne opaski plemienne… Tak ubrani doszliśmy sprawnie do pięknego wodospadu ukrytego w dżungli
W miarę, jak pokonywaliśmy więcej kilometrów, zmęczenie, przynajmniej u mnie, ustępowało. Za to zachwyt widokami, jakie się co jakiś czas pojawiały rósł. Wat zwrócił naszą uwagę, że mimo iż chodzimy ścieżkami znajdującymi się w parku narodowym, to drzewa wcale nie są takie duże. Owszem, bambusy wyrosły już na całkiem spore, ale rzeczywiście pozostałe drzewa nie sprawiają wrażenia jakby rosły tu od setek lat. Wyjaśnił, że wcześniej wszystkie drzewa były przez ludność wycinane po to, by hodować opium. Dopiero od niedawna udało się rządowi Tajlandii przekonać ludzi do przerzucenia się na hodowlę innych roślin, bądź zajęcia się czym innym. Całość tego terenu ogłoszono parkiem narodowym i dopiero od tego czasu roślinność porosła ten teren i odtworzyła się dżungla. Z kolei działania mające na celu wzmacnianie turystyki pomagają w utrzymaniu tego działania władz. W końcu te tereny należały jeszcze nie tak dawno do słynnego „złotego trójkąta” słynącego z produkcji narkotyków – głównie opium.
Tak dotarliśmy do wioski zamieszkanej głównie przez chrześcijan. Malutki kościółek w wiosce, to nie był jedyny akcent wiary Zachodu. Przy drodze bowiem widzieliśmy grobowce z krzyżami, które – jak nam powiedział przewodnik – należały do osób wystarczająco bogatych, by sfinansować murowane grobowce.
Minęliśmy jeszcze jedną leniwie przysypiającą wioskę. Dla ochrony przed dzikimi zwierzętami, domy były tutaj postawione na palach, by były wyżej. Tymczasem pod chatą, świnia na smyczy, a pies jak panisko śpiący na górze.
Tak doszliśmy z powrotem do miejsca w którym można powiedzieć nasza pętla się zaczęła. Pha Soet Hot Springs – to środek SPA z gorącymi źródłami. W sklepie szybko uzupełniliśmy płyny i poszliśmy do SPA. Mieliśmy tutaj się wykąpać po całodziennej wędrówce w gorącym źródle – takim większym basenie. Okazało się, że niestety tamtego dnia ten duży basen był zamknięty. Na szczęście dla nas, nasz przewodnik Wat stanął na wysokości zadania i załatwił nam możliwość kąpieli w gorących źródłach w takich domkach, w których można było się wykąpać w ekskluzywnych warunkach. W ten sposób trafiłem do jednego domku z Patką. O rany! Jaka ta woda była gorąca! Gdy już się umyliśmy, wygrzali i zrelaksowali, usiedliśmy jeszcze na chwilkę by coś zjeść w restauracyjce obok. A później pojechaliśmy pickupem z powrotem do Chiang Rai.
Nie wiem, czy to co Wam opisałem oddaje chociaż część tej frajdy jaką mieliśmy tego dnia. Wierzcie mi – nawet teraz opisując Wam ten dzień, morda mi się śmieje i aż się zastanawiam, co tam było aż tak wyjątkowego, że nadal cieszy mnie samo wspomnienie? Być może chodzi o to, że choć ostatnio rzadko mi się zdarza chodzić po górach, to jednak lubię to robić i robiłem to w młodości (rany! jak to brzmi!) bardzo często – zwłaszcza z Opciem? Może chodzi o tą odmienność widoków, pejzaży, samej roślinności w dżungli, że tak wiele rzeczy tego dnia było dla mnie nowych? Jak chociażby drzewa mango, awokado, kauczukowe – ile z Was widziało, jak to rośnie? A może chodzi właśnie o towarzystwo – Wata z dziewczynami, sympatyczni Hindusi i Belg? W każdym razie, jeśli będziecie w Tajlandii w Chiang Rai – zdecydowanie polecam Wam udać się na wycieczkę z ParnTrek! Zobaczcie jeszcze jakie kieliszki do whisky zrobił każdemu z nas idąc ścieżkami z nami Wat! Mamy te bambusowe kieliszki nadal!
Po takim dniu zasłużyliśmy na wielki pyszny obiad! Nie chcieliśmy eksperymentować z jedzeniem w przypadkowych miejscach, dlatego poszliśmy tam, gdzie wiedzieliśmy że jest pysznie, niedrogo i wygodnie – do BARRAB! Ale to była uczta! Zamówiliśmy Pad Thaia, który był prawie najlepszy w Tajlandii (nadal palmę pierwszeństwa ma ten z Chiang Mai obok Kimmiego), „Chicken in law” (czyli kurczak-zięć), nasza ulubiona zupa Khao Soi, która było bardzo dobra, choć nadal najlepsze było naszym zdaniem u Pana Kaia w Chiang Mai. no i sałatka z nerkowcami, która nie zachwyciła jakoś szczególnie. Ogólnie – obsługa w Barrab doskonała (obsługiwała nas Pani właścicielka – młodsza od nas, świetnie mówiąca po angielsku, sympatyczna Tajka), a jedzenie na bardzo dobrym poziomie. Naprawdę warto tu wpaść!
W drodze powrotnej znów mieliśmy okazję obejrzeć pełny spektakl, który odbywał się codziennie zaraz obok naszego hostelu. Chodzi o Clock Tower – wieżę zegarową stworzoną przez tego samego artystę, który stworzył również Białą Świątynię.
Wieża ta o pełnej 19, 20 i 21 godzinie ożywa, pokazując spektakl światła i tradycyjnej muzyki tajskiej na pełny regulator. Wówczas jej podświetlenie zmienia kolory miast statycznego białego podświetlenia. Muzyczka przyjemna, ale uwierzcie mi, że na pełny regulator, po którymś razie, zaczyna to drażnić. Na szczęście wiedzieliśmy, że jutro już będziemy lecieć i płynąć, by dostać się ostatecznie na wyspie Koh Tao.
Ponieważ z przygodami i w stresie zajęło nam cały dzień, żeby dostać się na wyspę, to w kolejnej relacji opiszę Wam również kolejny dzień spędzony na wypoczynku na tej pięknej wyspie i jej pięknej plaży! Co za tym idzie w kolejnej relacji będzie kompletna zmiana otoczenia. Serdecznie Was zapraszam już teraz 🙂
I love your story. I must go again to the begining of yur journey.
You should write a book!
Enjoy!
Who knows? Maybe someday? 🙂