Zwiedzanie Bangkoku – drugi dzień

13 stycznia 2020 roku.
Dzisiejszy dzień w całości zaplanowaliśmy na zwiedzanie Bangkoku. Zaczęliśmy od śniadania w naszym Peace Factory Hostel. Jest tutaj specjalnie do tego celu wydzielona przestrzeń, w której na szwedzkim stole można sobie brać co dusza zapragnie. Co prawda wybór jest dość skromny, bo płatki, muesli na mleku lub jogurcie, tosty z różnymi dżemami to dla mnie nie jest szczyt marzeń. Nie ma parówek, jajecznicy, boczku i tym podobnych rzeczy. Ot lekkie śniadanie, kawa, herbata, napoje. Atmosfera przyjemna, muzyczka delikatnie się sączy, telewizor nadaje wiadomości w języku angielskim. Jest też okazja poznać nowych ludzi, którzy też tutaj nocowali. Na ścianie informacja, co zdaniem właścicieli Hostelu warto zobaczyć. W sumie, to pokrywało się to z naszymi planami, więc nie marnując czasu, wzięliśmy plecak i co trzeba i ruszyliśmy pieszo na zwiedzanie głównych atrakcji tego miasta!

Peace Factory Hostel – pięterko śniadaniowe. Oj będę głodny…

Wat Pho – Świątynia Odpoczywającego Buddy (Temple of the Reclining Budda)

To jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc przez turystów w tym mieście. Wybraliśmy właśnie tą świątynię, bo z naszego hostelu mamy tutaj najbliżej. Wybór tej Świątyni na pierwszy punkt naszego zwiedzania okazał się później być zarówno dobry jak i niedobry. Dobry, bo nie szliśmy z „głównym nurtem ruchu turystów”, więc nie musieliśmy się dostosowywać do ich niemrawego tempa. Zły, bo jak się później okazało, gdybyśmy zaczęli właśnie od Zamku Królewskiego ze Świątynią Szmaragdowego Buddy, to nie musielibyśmy nadrabiać sporo drogi, by obejść cały kompleks królewski po to by dostać się do ogromnej kolejki do wejścia. No ale tego jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy.

Idąc do Świątyni Odpoczywającego Buddy podobnie jak wczoraj zwróciliśmy uwagę na jedyne miejsce z choinkami, reniferami, prezentami i sztucznym śniegiem na skrzyżowaniu nieopodal naszego hostelu. Moją uwagę przyciągały plątaniny kabli na słupach. Sporo z tych kabli było światłowodowych ale sporo też i miedzianych – ot takie zboczenie zawodowe regionalnego operatora telekomunikacyjnego.

W Świątyni Wat Pho największe wrażenie wywarły na mnie malunki na ścianach okalających posąg odpoczywającego Buddy. Musiało to wyglądać ciekawie, gdyż w tym całym tłumie turystów podczas gdy wszyscy starali się podejść jak najbliżej olbrzymiego złotego leżącego sobie na boku Buddy i zrobić najlepiej selfie chociaż z częścią jego sylwetki bądź przynajmniej ze stopami, ja z rozdziawioną gębą podziwiałem po przeciwnej stronie całego ruchu turystów ściany na których z pietyzmem namalowane były scenki rodzajowe z tajskiej historii. To zamiłowanie do szczegółów i różnych najdrobniejszych detali wywarło na mnie ogromne wrażenie. Ściany były wysokie na jakieś może 10m i całe były zapełnione drobnymi postaciami. Te malunki były wykonane naprawdę małymi pędzelkami. Coś niesamowitego! Ogrom pracy. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić ile osób i w jakim czasie musiało to wykonywać, by zapełnić wnętrze budowli tymi malowidłami. Generalnie detale zdobień na Świątyniach w Tajlandii to coś, co swoją misternością, bogactwem i oryginalnością po prostu powoduje niesamowity zachwyt. Każde drzwi, wykończenia dachów, obramowanie okien jest ozdobione z tym przepychem.

Złoty posąg odpoczywającego Buddy robi niesamowite wrażenie głównie za sprawą jego rozmiarów. To prawdziwy kolos, który zajmuje niemal całą dostępną przestrzeń budynku w którym się znajduje. Jest tak wielki, że ciężko zrobić zdjęcie, by ująć go w całej okazałości! Ruch turystów jest puszczony bokiem, więc całe to towarzystwo kotłuje się pomiędzy kolumnami, by dostać się do jednego z 6 fragmentów złotego Buddy pomiędzy tymi kolumnami właśnie i ustrzelić sobie zdjęcie, selfiaczka, czy co tam chcą.

Ale Wat Pho to nie tylko sam posąg złotego odpoczywającego uśmiechniętego Buddy, ale również cały kompleks budynków pięknie zdobionych, stup niezgorzej udekorowanych w misterne drobne zdobienia oraz różnych pomników. Na przykład mnichów w różnych wymyślnych pozach (pewnie jakaś joga), czy też demonów strzegących wejść do Świątyni.

Bilety wejścia do Świątyni są w cenie (200 Bahtów). Co ciekawe, w cenie biletu jest butelka wody, którą można odebrać przy wyjściu ze Świątyni. Na terenie Świątyni trzeba być odpowiednio ubranym (o czym było już wcześniej), a chcąc wejść gdziekolwiek do środka, trzeba ściągnąć buty. Najczęściej są do tego celu przeznaczone ławeczki z półkami pod nimi, by zostawić na nich swoje obuwie.

Stamtąd poszliśmy do Zamku Królewskiego. Odległość nie jest duża, jednak jak się okazało na miejscu, wejście do tego kompleksu jest po przeciwległej stronie, dlatego musieliśmy całość obejść dookoła. Im bliżej było wejścia, tym więcej turystów. A 200 m od wejścia okazało się, że całość jest ogrodzona barierkami, które wymuszają odpowiednie formowanie całego tego tłumu turystów. Spora ilość wojska pilnuje tutaj porządku. Gdy zobaczyliśmy tą ogromną kolejkę do wejścia, na chwilę zwątpiliśmy, czy starczy nam dnia na dostanie się do środka. Okazało się jednak, że kolejka idzie dość sprawnie. Przed wejściem do obiektu wojsko sprawdza bagaże, a już po kupieniu biletów następuje kontrola stosownego ubrania. Chodzi o to, że nie wolno wejść z odsłoniętymi ramionami i w kusych spódniczkach kobietom, zaś mężczyźni muszą mieć długie spodnie. Spodenki zachodzące za kolana w tym miejscu nie są wystarczająco „godne”. Patka miała chustę z wczoraj, więc ok, ale u mnie okazało się, że zdaniem ochroniarza, moje spodenki nie były wystarczająco godne i część kolana jak podniosę nogę się odsłania. Nie wejdę. Pokazano mi, że tu obok jest wejście do sklepiku, gdzie mogę sobie kupić stosowne odzienie. Za 200 Bahtów byłem zmuszony kupić sobie zwiewne tajskie spodnie w fasonie, który nie za bardzo przypadł mi do gustu. Przymierzyłem, kupiłem i udało mi się wejść.

Pałac Królewski i Świątynia Szmaragdowego Buddy

Pałac Królewski

Teren Pałacu Królewskiego jest ochraniany przez sporą ilość wojskowych obu płci i nie mniejszą ilość ochrony. Na terenie samego Pałacu zastaliśmy naprawdę imponujący tłum turystów i to nie wyłącznie obcokrajowców (choć nie bardzo rozróżniam Tajów od Chińczyków) ale i samych Tajów było naprawdę dużo. Spowodowane jest to tym, że do Pałacu Królewskiego z całej Tajlandii przybywają wycieczki, by złożyć hołd Rodzinie Królewskiej, zwłaszcza, że niedawno, w 2016 roku zmarł uwielbiany przez Tajów Król Bhumibol Adulyadej. Władał on Tajlandią od 1946 roku! Od 1982 roku był najdłużej panującym nieprzerwanie władcą na Świecie

Po jego śmierci tron odziedziczył jego syn – Maha Vajiralongkorn. Co prawda ma już 67 lat, ale na tych wszystkich ogromnych ołtarzach z jego podobizną na każdym kroku w Tajlandii, wygląda na max 50 lat. Bogaty jest, bo wyceniany na jakieś 30 mld $. Co prawda decyzję o objęciu tronu po śmierci ojca podjął w grudniu 2016 roku, ale oficjalna koronacja nastąpiła późno, bo w maju 2019 roku. Tym samym przyjmując imię Ramy X stał się najstarszym obejmującym koronę władcą w historii Tajlandii.

Szmaragdowy Budda

Wat Phra Kaew (Temple of Emerald Budda)
W Świątyni tej a w zasadzie w bot (jak nazywa się ta tradycyjna budowla z 6 wejściami) znajduje się słynna czczona przez Buddystów nie tylko z Tajlandii niewielka, bo mierząca 66cm (choć niektórzy podają że 75cm) statuetka wykonana z zielonego jadeitu (wbrew nazwie). Do Świątyni tej z powodu czczonej figurki przybywają pielgrzymki z całej Tajlandii i sąsiednich krajów buddyjskich (Chiny, Laos, Myanmar-Birmy, Wietnamu). Figurka ta jest dekorowana (osobiście przez Króla, bo tylko on może to robić) różnymi ubiorami w zależności od pory roku. Są trzy zestawy ubrań – na porę ciepłą, zimną i deszczową. Oczywiście te ubrania są z przepychem i niemal całkowicie ze złota. Niestety w środku nie wolno wykonywać zdjęć, więc starałem się nie narzucać i nie łamać reguł.
Ważna jest historia tego reliktu. A historia jest taka: prawdopodobnie figurka pochodzi z Cejlonu z 43 roku p.n.e. Nie wiadomo w jaki sposób trafiła do Tajlandii, ale odnaleziona została w 1434 roku w Chiang Rai (na północy Tajlandii), gdy piorun rozłupał starą chedi. Figurka była pokryta jakąś zaprawą, czy gipsem i traf chciał, że odłupał się kawałek skorupy. W ten sposób ujrzano, że figurka jest zielona. Stąd wzięła się tradycyjna nazwa „szmaragdowy Budda” i pozostała do dziś, mimo iż już od dawna wiadomo, że wykonana jest z zielonego jadeitu. Na przestrzeni lat figurka stawała się kilkukrotnie łupem zdobywców w wojnach jakie były na tych terenach, by ostatecznie w XVIII wieku Rama I król Syjamu (jak ówcześnie nazywano Tajlandię) sprowadził szmaragdową figurkę spowrotem do Syjamu po zwycięskim oblężeniu stolicy Laosu. Laotańczycy do dziś ubolewają nad tą stratą.

Teren Pałacu Królewskiego jest otoczony ponad 2 km białych murów (których ponad połowę musieliśmy obejść, żeby tu wejść 🙂 Część świątynna ze szmaragdowym Buddą jest w północno- wschodniej części. Teren jest rozległy a do zwiedzania nie są dostępne wszystkie budowle. Co prawda nie jest to spowodowane obecnością Króla, jego żon i dzieci w tych budynkach, bo już od dawna rodzina królewska przeniosła się w inne miejsce – do Pałacu Dusit. Można tutaj obejrzeć wystawę narodowej sztuki tajskiej, można również (i to w ramach tego samego biletu wejścia) obejrzeć teatr maskowy – tradycyjny tajski. My niestety zrezygnowaliśmy z tego, bowiem musielibyśmy czekać ponad godzinę na kolejny spektakl a i tak nie mieliśmy pewności, czy uda nam się wejść, bo nie mieliśmy zrobionej rezerwacji i mogło dla nas zabraknąć miejsca. Przy takich tłumach w jakich tu byliśmy, nie było to wcale nieprawdopodobne.

Charakterystyczne na tym terenie dla mnie były trzy rzeczy:

  • ogromna złocona chedi, która wygląda jak dzwonek albo bączek, w której wnętrzu podobno ukryte są relikwie – kości mostka Buddy
  • główny budynek Pałacu Królewskiego, który przez to, że ma tradycyjny tajski dach i pod nim budonek wzorowany na europejskim stylu, przez co jest bardzo charakterystyczny
  • wielkie i groźnie wyglądające posągi yaksha – strażników – demonów

Podsumowując Pałac Królewski – 500 Bahtów za wejście, to najwyższa cena jaką musieliśmy zapłacić w Tajlandii za zwiedzanie. Warto zarezerwować na to miejsce zdecydowanie więcej czasu niż 3 godziny, bo kolejki do kasy, do wejścia, tłumy w kolejkach do każdego obiektu i na koniec, żeby zobaczyć wszystko co jest tutaj dostępne, trzeba mieć jeszcze rezerwację na teatr maskowy, więc 5h, to powinno wystarczyć… Sporo, co nie?

Trzy DEMONY 🙂

Rzeka Menam – Chao Phraya

Stamtąd wyszliśmy i skierowali do rzeki. A dokładniej do przeprawy promowej, którą chcieliśmy się dostać na drugą stronę. Tutaj również niespodzianka, bo w sumie takie zamieszanie, że nie wiadomo, co gdzie, skąd i dokąd. Widzimy tłumy turystów, gdzie jedni walą do czerwonej, drudzy do niebieskiej linii promów. Widzimy, że niektóre z tych łódek to raczej są kursami na zwiedzanie kilku miejsc (takie turystyczne sightseeing tours). My tymczasem chcieliśmy po prostu przepłynąć zwykłym tanim pospolitym tramwajem wodnym na drugą stronę.

W końcu udało mi się dopytać osobę wyglądającą na kogoś z obsługi, która łódź płynie do Wat Rakhang. Pokazano mi całkiem z boku całego tego dworca. Tam w kasie krótkie żołnierskie pytanie: „Wat Rakhang” Yes. How Much? Na kalkulatorze Pani pokazała kwotę 3,5 Bahtów. Zapłaciłem 7 BAH, dostałem bilety i przeszliśmy przez bramkę. Chwilę później byliśmy już na łódce. Przepłynęliśmy w ten sposób rzekę Chao Phraya i wysiedliśmy po zachodniej stronie zaraz przy Toronto’s King Memorial.
W ten sposób też po raz pierwszy opuściliśmy wyspę Rattanakosin, bo trzeba wiedzieć, że wszystko to – od naszego Hostelu, przez zwiedzane przez nas wczoraj zabytki – wszystko to znajduje się na wyspie otoczonej z jednej strony rzeką a z drugiej kanałem.

Ruszyliśmy wzdłuż Wat Rakhang Khositaram do ulicy Arun Amarin i tą drogą w kierunku południowym szliśmy w kierunku Wat Arun, czyli Świątyni Świtu. Ponieważ po drodze byliśmy już głodni, zatrzymaliśmy się w restauracyjce pełnej lokalnych mieszkańców. To było Lung Ayudhya Boat Noodle Restaurant. Nie wiem do dziś, dlaczego w nazwie jest łódź, bo miejsce to nie miało z łodzią nic wspólnego. Obsługa co prawda nie odezwała się do nas słowem po angielsku, ale szybko przyniosła nam kartę menu z tłumaczeniem w angielskim, więc pokazaliśmy co chcemy i szybko dostaliśmy jedzenie. Zamówiliśmy rodzaj zupy z dużą ilością makaronu z tym że wzięliśmy różne makarony. Jedzenie było pyszne, nie za ostre i było go dość, byśmy już syci ruszyli dalej.

Wat Arun – Świątynia Świtu (Temple of Dawn)

Wat Arun na którą bardzo stromymi schodami można się wdrapać

Gdy wchodziliśmy na teren tej Świątyni nie było świtu. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Mimo to najwyższy prang, czyli przypominający kolbę kukurydzy główny budynek świątyni i cztery mniejsze – wszystkie wyłożone ozdobami z białej ceramiki wyglądały przepięknie! Cała świątynia istniała jeszcze przed założeniem na tych terenach miasta, które później przyjęło nazwę Bangkok. Świątynia jest zbudowana w stylu khmerskim, dlatego jej 5 prangów symbolizuje 5 świętych gór Khmerów, które były domem dla bogów. Według khmerskiej, hinduskiej i buddyjskiej kosmologii.

Świątynia jest odrestaurowana i można (oczywiście w wyznaczonych do tego miejscach) wspiąć się po wyjątkowo stromych, krótkich (na małe tajskie stópki) schodach by podziwiać widoki na wyspę Rattanakosin, Wat Pho, Pałac Królewski i Bangkok.

By przedostać się z powrotem przez rzekę, znowu skorzystaliśmy z tramwaju wodnego. Tym razem musieliśmy swoje odstać w dość długiej kolejce a za kurs zapłacić po 4 Bahty. Dalej pieszo ruszyliśmy przez bazary, zatłoczone bardziej i mniej ulice, koło odwiedzonego już przez nas dzisiaj Wat Pho i dalej przez dzielnicę hinduską. Phahurat Road nazywane małymi indiami nie różniły się w moim odczuciu od wcześniej odwiedzonych przez nas ulic. Nie czułem tak opisywanego przez innych „unoszącego się zapachu curry”. Może więcej było osób o hinduskich rysach twarzy, ale nie zauważyliśmy knajpek, ani garkuchni z indyjskim jedzeniem. Może powodem był chiński nowy rok, bo wszędzie lampiony, czerwono-złote ozdoby, duuużo ozdób. W miarę jednak, im bliżej było nam do Yaowarat, czyli chińskiej dzielnicy, tym więcej i napisów chińskich i ogólnie coraz bardziej chińsko się robiło. Musieliśmy jednak przeczekać dość gwałtowny deszcz, który sobie nagle lunął. Na szczęście znaleźliśmy zadaszenie pod kładką dla pieszych umieszczoną nad drogą. Nie wiedzieliśmy jak długo będzie padać, więc jak się trochę deszcz uspokoił ruszyliśmy śpiesznie szukając restauracyjki, żeby coś zjeść i schronić się przed deszczem. Tak dotarliśmy do Chinatown.

Yaowarat – chińska dzielnica (China Town)

deszczowe Yaowarat – China Town

Chinatown wywarła na mnie dobre wrażenie. Gwar, dużo ludzi, garkuchnia, motokuchnia co krok. Mnóstwo wielkich kolorowych neonów z chińskimi napisami. No jakbyśmy się teleportowali do HongKongu! Tak trafiliśmy do restauracji Hoon Kuang, której moją recenzję możecie przeczytać tutaj. Zjadłem tutaj Ju Rong Jee, czyli smażony ryż z grillowaną wieprzowiną w sosie z kęskami kurczaka i szczerze mówiąc już z perspektywy wszystkich późniejszych miejsc i potraw, niespecjalnie mnie to zachwyciło. Ale jako miejsce gdzie można usiąść pod dachem, gdzie jest czysto i nie trzeba patrzeć na szczury bijące się o resztki – to jest OK. Za całość jedzenia z colą zero zapłaciliśmy 180 Bahtów, a więc niemało.

Ju Rong Jee

Dalszy spacer po Chinatown dał nam już wiedzę, jakie są ceny masażu tajskiego, pad thaia, banana pancake, owoców duriana i wielu innych potraw. Wzięliśmy coś, co wyglądało jak galaretka, choć nią nie było. Smakowało owocowo, było słodkie jak nie wiem co i posypane świeżymi wiórami kokosa. Już późnym wieczorem zjedliśmy jeszcze razem zupę z jajem i prażonymi płatami boczku. Wieczorem chińska dzielnica tętni życiem. Pokrzykiwania z każdej strony – sprzedawców, pań z salonów masażu, ludzi wołających się przez całą ulicę (to pewnie Chińczycy – oni to się dopiero drą!). Nikt jednak nie był nachalny jak to bywa w krajach arabskich, z każdej strony uśmiech i życzliwość. Jakoś nie bałem się, że zostanę okradziony, bądź pobity – czułem się bezpiecznie. Nawet mimo tego całego tłumu i zamieszania.

Ponieważ tego dnia zrobiliśmy pieszo około 20 km, z czego tylko może 2km były łodziami i jeden przystanek metrem, byliśmy już naprawdę zmęczeni. Poszliśmy z powrotem do naszego Hostelu i okazało się, że mamy naprawdę blisko do Chinatown. Z mocnym postanowieniem, że jutro tu wrócimy ale o normalnej porze, poszliśmy spać.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:
  • Wat Pho (wym. uat p’o – z miękkim P) cena biletu 200 BAH od osoby
  • Pałac Królewski – cena biletu 500 BAH – wymagane długie spodnie u mężczyzn, kobiety koniecznie w sukni do kostek, lub chociaż chusta na biodrach do kostek, ramiona wszyscy zakryte i nie w klapkach
  • Wat Arun – cena biletu 50 BAH
  • prom przez rzekę – cena w zależności od stacji – 3,5 BAH lub 4 BAH
  • metro – cena biletu za jedną stację – 16 BAH
  • cena posiłku od 50-100 BAH w zależności co i gdzie jesz

A już w kolejnej relacji, trzeci dzień w Bangkoku, gdzie będziemy w Świątyni Złotego Buddy, pojeździmy tuk tukiem, pogadamy z mnichem, pójdziemy na tajski masaż i spróbujemy naprawić mój rozbity telefon!

Do zobaczenia!
PIOTR

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz