Długi weekend majowy, to czas, gdy wszyscy Polacy, którzy tylko mogą ruszają gdzieś w Świat, by odpocząć korzystając z okresu, gdy przyroda budzi się do życia po zimie, wszystko kwitnie, pachnie i wygląda wyjątkowo. W tym roku przerwa majowa przy zrobieniu sobie wolnego 2 maja trwa od soboty aż do środy, czyli 5 dni! My – Setlucky – nie należymy do tej grupy, która najchętniej leni się przy grillu popijając piwko. Dlatego postanowiliśmy ruszyć tym razem w Polskę. Ponieważ Pati i Jagoda nie miały okazji zwiedzać Trójmiasta ani Malborka – stwierdziliśmy, że w tym roku ruszymy właśnie tam!
- Jak wygodnie dojechać z Rzeszowa do Trójmiasta?
- Gdzie wybraliśmy noclegi w Gdańsku?
- Gdańsk centrum po raz pierwszy
- Gdynia
- Gdańsk stocznia i okolice
- Gdańsk – Oliwa
- Sopot
- Gdańsk centrum ostatni raz
- Malbork
- Zamek w Malborku
- Podsumowanie
Jak wygodnie dojechać z Rzeszowa do Trójmiasta?
Decyzję o destynacji podejmowaliśmy w oparciu o wybór środka lokomocji. Chodzi o to, że dotychczas za każdym razem jechaliśmy samochodem. Taki sposób rozwiązuje temat przemieszczania się w miejscu docelowym. Tym razem jednak zastanawialiśmy się nad tym, czy chcąc spenetrować miasta położone na północy Polski, dostaniemy się tam samolotem, pociągiem, czy samochodem. Autobus odrzuciliśmy od razu, bo ani nie jest najszybszy, ani wygodny, więc jeśli mielibyśmy jechać autobusem, to już lepiej autem własnym. Samolot był ciekawym środkiem lokomocji, ale jeśli wziąć pod uwagę, że na lotnisko trzeba się dostać i to raczej taksówką, czy innym Boltem, Uberem, to dodając do tego fakt, że z Rzeszowa lecąc do Gdańska i tak mamy międzylądowanie w Warszawie i znów musimy czymś się dostać z lotniska do centrum Gdańska, to już nie jest ani tanio, ani wcale szybko. Gdy wziąć pod uwagę to, że na lotnisku musimy być odpowiednio wcześniej, by zrobić odprawę plus czas na międzylądowanie i na koniec na odbiór bagażu oraz dojazdy na lotnisko i z lotniska, to pociąg, który dojeżdza do centrum Gdańska – nagle okazuje się być naprawdę atrakcyjną propozycją i to zarówno cenowo, jak i pod względem czasu w jakim dostajemy się do celu!
A gdy jeszcze weźmiemy pod uwagę, że Pendolino z Rzeszowa do Gdańska bezpośrednio jedzie niecałe 7 godzin, ma wagon Wars, w którym można naprawdę smacznie zjeść, w pociągu można wstać, rozprostować kości (nie jak w autobusie, czy samochodzie), toalety są wygodne (nie jak w autobusie, czy nawet samolocie) a do tego na koniec – bilety dla naszej trójki, czyli dwójka dorosłych plus dziecko 13-letnie (dzięki temu załapaliśmy się na bilet rodzinny – tańszy) w jedną stronę wychodzą 456,75 zł czyli mniej więcej ile musielibyśmy wydać za paliwo do własnego samochodu, to byliśmy już pewni decyzji. A i to nie uwzględnia opłat za autostrady, ewentualne mandaty i inne opłaty związane z parkowaniem samochodu czy ryzyko, że coś się w samochodzie na trasie po prostu zepsuje. Dlatego pojechaliśmy pociągiem z pełną świadomością skazując się na konieczność korzystania z infrastruktury komunikacyjnej jaka będzie dostępna na miejscu w Trójmieście i w Malborku. Przy okazji, muszę odczarować niesprawiedliwą i nieaktualną opinię, że w Warsie nie dają dobrze jeść. To nieprawda. Zjedliśmy z Jagodą naprawdę smaczne robione na bieżąco w kuchni jedzenie. Ja wziąłem jajecznicę z plastrami boczku i z kiełbaskami oraz warzywami, a Jagoda racuchy (trzy duże sztuki). Naprawdę się najedliśmy. Te dwa śniadania kosztowały razem 52zł. Jeśli więc chodzi o ceny, to nie ma tragedii. Zwłaszcza jeśli ceny odnieść raczej do cen w Warszawie, czy Trójmieście niż do Rzeszowa.
No dobra – tyle jeśli chodzi o marudzenie, dlaczego pociąg a nie samolot, czy samochód… Wyjazd do Gdańska w sobotę. Pociąg z dworca głównego w Rzeszowie ruszał o 6:17. Dlatego wzięliśmy Bolt, który nas dowiózł sprawnie w 15 minut na dworzec za jakieś 10 zł. Do Gdańska dojechaliśmy zgodnie z planem trochę po 13. Piękny budynek dworca kolejowego głównego w Gdańsku jest w trakcie remontu. Z tego względu cały ten główny budynek wraz z holem jest wyłączony jeszcze z użytku. Działają perony (a jakże!), przejścia podziemne i przylegający po drugiej stronie torowiska budynek dworca autobusowego.
Gdy więc wyszliśmy z pociągu na peron i przeszliśmy przejściem podziemnym w kierunku przystanków autobusowych sprawdzaliśmy w aplikacji „jak dojadę”, kiedy i jakimi liniami będziemy mogli się dostać do naszego tymczasowego „domu”. Oprócz bagażu podręcznego, jaki miało każde z nas (ja plecak, dziewczyny torby), mieliśmy jeszcze średniej wielkości walizkę. Ma to znaczenie o tyle, żeby przedstawić, że zbyt długie łażenie z walizką na kółkach nie wchodziło w grę. Przystanek z którego odjeżdżał nasz autobus linii 112 był nieopodal. Pozostał temat kupienia biletów. W aplikacji „jak dojadę” można to dość łatwo zrobić online. W naszym przypadku w grę wchodziły bilety jednoprzejazdowe i 75-minutowe. Za pierwszym razem wziąłem 75-minutowe, bo wydawało mi się, że będziemy jechać dwoma autobusami, dwoma liniami. Później już jednak, gdy się obyłem z aplikacją i komunikacją w Gdańsku, to wiedziałem, że nie mieliśmy potrzeby jazdy więcej niż jednym autobusem jednej linii. Z tego względu w naszym przepadku korzystanie z biletu 75-minutowego nie miało sensu. Bilet normalny jednoprzejazdowy kosztuje 4,80zł, ulgowy dla Jagody 2,40 (czyli młodzieży uczącej się). Bilety 75-minutowe z kolei 6zł normaly, a 3zł ulgowy.
Gdzie noclegi w Gdańsku?
Gdy szukaliśmy noclegu na długi weekend majowy, czyli jakiś miesiąc wcześniej, dużego wyboru już nie było… Z tego względu mieliśmy do wyboru albo mieszkania prywatne w najmie krótkoterminowym dostępne w booking czy airbnb oraz hostel „Gdański Dom Turystyczny” oraz kilka słabo się prezentujących hostelików w większej odległości od centrum Gdańska. Hoteli, w których ceny noclegów były dwa, 3 i więcej razy wyższe niż w Hostelu Gdański Dom Turystyczny w ogóle nie braliśmy pod uwagę. Z założenia bowiem szukamy możliwie najtańszych noclegów, a pieniądze wolimy wydawać na jedzenie w dobrych miejscach i wizyty w muzeach, atrakcjach turystycznych i właśnie na tym nie oszczędzać. Dla nas hotel, hostel czy apartament jest tylko miejscem do spania do którego wpadamy wieczorem po całym dniu zwiedzania tylko po to by się wyspać. Nie mają więc wielkiego znaczenia dla nas opcje basenu, fitness klubu w hotelu, czy jakieś inne udogodnienia. My w hotelu tylko śpimy.
DICK-pic 🙂
Gdański Dom Turystyczny, to hostel, który wyglądem przypominał mi budynki Politechniki Rzeszowskiej. Głównie za sprawą elewacji wykonanych w tej samej technologii w latach 80-tych. Aluminiowe ramy wypełnione barwionym szkłem. Jagodzie wygląd zewnętrzny hostelu kojarzył się ze szpitalem. No dobra, ale co zastaliśmy w środku? Recepcję czynną 24h (duży plus), nowe obszerne windy, które się Patrycji nawet bardziej podobały niż te w naszym bloku, Pokoje bez łazienek (choć pewnie są też takie z łazienkami, ale dla nas nie były już dostępne). Dostaliśmy pokój z 4 łóżkami. W pokoju szafa, cztery łóżka z materacami 80*200 i stolikami nocnymi, lodówko-zarażarka (taka niska – na 1m wysokości), ława i cztery krzesła oraz stolik rtv z kineskopowym telewizorem. Na piętrze blisko naszego pokoju ubikacje męska i damska, a po drugiej stronie długiego korytarza – kuchnia z mikrofalówką (w której codziennie rano jedna laska robiła popcorn maślany, po którym zapach się niósł korytarzem codziennie) oraz duże łazienko – umywalnie z 4 kabinami prysznicowymi zamykanymi oczywiście jedne damskie, drugie męskie. Była jeszcze pralnia i suszarnia. Ogólnie – wszystko co tylko potrzebne turystom tutaj było. Dla Jagody widok działającego telewizora kineskopowego było nie lada gratką (myslała, że jest taki stary, że pewnie nie działa). Aha – no i mieliśmy darmowe WiFi.
Blisko wejścia i recepcji jest jeszcze bistro, w którym między 8 a 20 (nie wiem, czy podobnie w niedziele i święta…) można zjeść całkiem nieźle wyglądające jedzenie. Ja zjadłem tutaj raz „śniadanie upadłego” ale o tym napiszę Wam później.
Gdańsk
Zostawiliśmy więc swoje rzeczy w pokoju i po króciutkiej drzemce pojechaliśmy autobusem na ulicę Chmielną w Gdańsku. A ponieważ byliśmy dość głodni, zwłaszcza Pati – praktycznie bez śniadania, to nie chodziliśmy zbyt wiele, tylko usiedliśmy przy pierwszym wolnym stoliku w „Słonym Spichlerzu” nad Motławą i zamówiliśmy sobie jedzenie.
Jak się okazało, Jagoda wzięła najsmaczniejszą Carbonarę, jaką jadłem w życiu! Naprawdę nie przesadzam. Wszyscy byliśmy tym bardzo zaskoczeni! Wyjątkowo smaczna była też zupa krem z pomidorów. Pati wzięła jeszcze coś, co się nazywało Rigattoni Fritti Street, czyli takie paluszki w panierce parmezanowej, które maczało się w salsie pomidorowej. Ja wziąłem piwo Grimbergen, bo nabrałem ochoty patrząc na ludzi przy stoliku obok. Nie pijam piwa. Zdecydowanie wybieram wino, czy bourbon od złotego trunku. A nawet jeśli wybieram piwo, to raczej wyłącznie podczas wypraw rowerowych w formie lemoniady piwnej (jako izotonik do gaszenia pragnienia), czyli w formie Radlera. Tym razem wziąłem czyste piwo z pełną premedytacją. Nie pożałowałem! Lane z pipy belgijskie piwo z feniksem na etykiecie i w logo tutaj smakowało wybitnie! Była to wersja pszeniczna. Miała wyjątkowo świeże, kwiatowe nuty. Wspaniałe, pyszne piwo. Co prawda małe 0,33l w pięknym kuflu kosztowało 21zł, no ale było tego warte!
Ogólnie rachunek za trzy potrawy – 75zł, więc nie było dramatu, no ale biorąc pod uwagę miejsce, w którym siedzieliśmy z widokiem na przeciwległą bramę mariacką, efektownie wyglądającą kładkę św. Ducha na Wyspę Spichrzów, żuraw i cały szpaler kamienic gdańskich wzdłuż Długiego Pobrzeża, to było warto!
Rzeczona kładka to ciekawe rozwiązanie inżynieryjne, gdyż co jakiś czas obraca się ona umożliwiając ruch statków, albo gdy obróci się w poprzek nurtu kanału, tworzy pieszą kładkę, by umożliwić ruch pieszych na Chmielną, czyli Wyspę Spichrzów. Gdy już zaspokoiliśmy głód, poszliśmy właśnie tą kładką w kierunku ulicy Mariackiej, czyli ulicy gdzie jest najwięcej stoisk, sklepików z wyrobami z bursztynu. Zaczęliśmy krążyć po starówce wiedzeni instynktem. Przeszliśmy ulicę Mariacką, obok Bazyliki Mariackiej, Świętego Ducha, Wielką Zbrojownię, Bazylika Św. Mikołaja, Halę Targową, Złotą Bramę, ulicę Długą, aż w końcu minęliśmy Ratusz Starego Miasta i doszliśmy do pomnika Neptuna stojącego przed budynkiem Dworu Artusa.
Po takim szwędaniu się, zasłużyliśmy na przerwę na kawę. Zatrzymaliśmy się w „Leniu”. Niewielki lokal w takim trochę hipsterskim stylu. Kawa dobra.
Pooglądaliśmy chwilę występy dwóch ekwilibrystów z piłką nożną. Jeden był chyba brytyjczykiem, drugi Polakiem. Ten obcokrajowy mało gadał, dużo robił i dość często coś mu nie wychodziło. Może dlatego niewiele osób go oglądało. Polski piłkarski żongler miał o wiele większą publikę. Ja jednak się oddaliłem z tego tłumu, gdy poczułem, że chyba ktoś mi maca po kieszeni. Stanąłem odosobniony w pewnej odległości. Pati z Jagodą jednak przestały chłopaka występ oglądać po sucharze, w którym spytał się dziewczynki z widowni, czy mogłaby zostać jego asystentką. Dziecko się zgodziło. Na pytanie, jak ma na imię, odpowiedziała, że „Zuzia”. Ooo! Też tak miałem na imię jak byłem taką małą dziewczynką jak ty… Tybydym! TSSsssss!!! Kurtyna. No może i bym się kiedyś zaśmiał, ale w obecnych czasach, gdy jeszcze na domiar złego chłopak miał jakieś takie ruchy niewieście, to nie wiedziałem, czy się śmiać, czy niepokoić… Ponieważ było już dość późno i ciemno, ruszyliśmy na przystanek, by wrócić autobusem i w ciągu 15 minut być w naszym Hostelu.
Gdynia
Następnego dnia rano pojechaliśmy autobusem na dworzec główny w Gdańsku i wtedy okazało się, że mamy pro-TIP. Chcieliśmy dojechać do Gdyni. Mogliśmy to zrobić na wiele sposobów. Okazało się jednak, że możemy podjechać do Gdyni pociągiem InterCity, który nie dość, że dojedzie szybciej niż kolejka SKM (taka aglomeracyjna – coś jak nadziemne metro) czy inny tramwaj, autobus, czy pociąg pasażerski, to zrobi to taniej! Tak tak! Taniej! W naszym przypadku to była różnica na poziomie 25zł za SKM, 15zł za tramwaje i autobusy, a za bilety dla naszej trójki w IC płaciliśmy 10,52 zł
Dojechaliśmy do Gdyni. Z dworca do portu w Gdyni nie jest daleko. Spokojnie można to przejść pieszo. Słonko świeciło od rana, więc liczyliśmy na to, że będzie ciepło. Niestety jeszcze nie doszliśmy do portu, a już czuliśmy, że decyzja o zostawieniu kurtek i płaszcza była błędem. Pati doszła do wniosku, że nie da rady wytrzymać, więc wykorzystaliśmy to, że była to niedziela handlowa i wstąpiliśmy do galerii po drugiej stronie ulicy. Dziewczyny kupiły sobie dwa koce w Pepco za 50zł i mogliśmy ruszyć dalej. Zabudowa Gdyni którą widzieliśmy w dodze do portu wygląda kompletnie inaczej niż w Gdańsku, w którym byliśmy wczoraj. Głównie za sprawą faktu, że wszystkie te budynki które widzieliśmy były w najlepszym wypadku z okresu międzywojnia, gdy to po odzyskaniu po 123 latach niepodległości przez Polskę, rząd młodego polskiego państwa podjął decyzję o wybudowaniu od podstaw w miejscu małej wioski rybackiej Gdynia nowoczesnego miasta portowego. Chodziło o to, że Gdańsk był wówczas „Wolnym Miastem Gdańsk”, który na mocy traktatu wersalskiego nie był całkowicie terytorium polskim. Doświadczenia z wojny bolszewickiej kazały sądzić, że liczenie na dostęp do portu w Gdańsku może mieć zgubne skutki. Z tego względu w szybkim tempie Gdynię przekształcono w miasto portowe. Zbudowano od zera nowoczeny port, w którym oprócz obsługi pasażerskiego ruchu morskiego, można było mieć bazę marynarki wojennej tworzonej właśnie. Dzięki temu posunięciu już w 1934 roku Gdynia była największym portem Europy pod względem przeładunku i najnowocześniejszym portem w Europie.
Zabudowa w Gdyni, to nie były kamieniczki i wąskie brukowane uliczki jak w Gdańsku. Tutaj ulice były wygodne, szerokie, asfaltowe, a budynki mieszkalne to raczej coś modernistycznego, gdzieniegdzie poprzetykane socrealistycznym szkaradkiem z czasów socjalizmu powojennego. Kupiliśmy kawę w Żabce po drodze i doszliśmy w końcu do promenady portowej. Otwarta nasłoneczniona przestrzeń, ale i tak zimny wiatr przeciskał się przez ubranie. Na szczęście dziewczyny zawinięte w koce jak w kokony już nie marzły. Po lewej stronie minęliśmy najpierw ORP Błyskawica, czyli statek-muzeum jedyny z polskiej floty który przetrwał wojenną pożogę. Później były zacumowany Dar Pomorza – olbrzymi masztowiec szkoleniowy. Kolejnym był czarny drewniany galeon „Dragon” który i tak był pływającą na silniku restauracją. Ot turystyczna atrakcja.
Jagoda z tego wszystkiego (a było jeszcze akwarium) chciała pójść przede wszystkim na „Nautilusa”, czyli coś co wyglądało jak łódź podwodna, batyskaf – sam nie wiem… Faktycznie jednak było to interaktywne kino 3d. Poszedłem z nią, bo Pati nie chciała, jak to mówiła dźwiękowa reklama „stanąć oko w oko z ogromnym rekinem”. Dostaliśmy zdezynfekowane okulary 3d i na 20 minut zanurzyliśmy się w fantastyczny świat zatopionej Atlantydy, gdzie pływały poza rzeczonym Megalodontem również żółwie i dinozaury. Całość kończy się sceną, w której musimy szybko się wynurzać i nagle łapie nas w swoje szpony pterodaktyl rozbijając nam przednią szybę i z tego względu opryskuje nas morska bryza. Wszystkie fotele są na platformie która oczywiście rusza się zgodnie z tym co widzimy na ekranie. Całkiem to ciekawe było, nie powiem.
Stwierdziliśmy, że zgłodnieliśmy na tyle, że zjedlibyśmy ryby – no w końcu nad morzem jesteśmy! Wybraliśmy Rybka i Frytka – rodzinna smażalnia w pawilonie pośrodku promenady, czy przy alei Jana Pawła II – jak kto woli. Jagoda wybrała pstrąga pieczonego z fytkami mimo tego, że to z morza ryba nie jest, Pati flądrę – filet smażony z bukietem surówek, a ja dorsza pieczonego z frytkami. Bardzo to były dobre rybki. Fytki też smaczne – wszystko się zgadzało.
Najedzeni ruszyliśmy dalej podziwiając „Dar Pomorza” i ORP Błyskawica. Chciałem wejść na pokład i pooglądać, ale okazało się, że akurat kasy nieczynne, jest przerwa i musielibyśmy poczekać około pół godziny. Odpuściłem niechętnie. Ruszyliśmy spowrotem do dworca gdyńskiego. Przy drodze była kawiarnia „Delicje”, które tak fajnie zachwalał Gdziebs z „Gdzie Bądź”, ale nie chcieliśmy już się zatrzymywać.
Gdańsk stocznia i okolice
Pojechaliśmy do Gdańska. Wstąpiliśmy do Bazyliki św. Brygidy. Miejsce, które oprócz ołtarza bogato zdobionego bursztynem znane jest też z tego, że proboszczem był ks. Henryk Jankowski. On bowiem w latach 70-tych podjął się odbudowy zniszczonego w trakcie II WŚ kościoła. Po odbudowie kościół był parafią 3 stoczni nieopodal i po wybuchu strajków i powstaniu ruchu „Solidarność” to właśnie ten kościół stał się kościołem solidarności, a ks. Henryk Jankowski w naturalny sposób został kapelanem „Solidarności”. W tym kościele chronili się działacze tego ruchu w czasie, gdy byli zmuszeni do ukrywania się. Jankowski zmarł w 2010 roku. Ale jeszcze przed jego śmiercią pojawiły się oskarżenia o wykorzystywanie seksualne dzieci przez niego na przestrzeni lat. Dowodów pojawiało się coraz więcej, co w połączeniu z jego kontrowersyjnymi poglądami, kazaniami, mocno antysemickimi wypowiedziami spowodowało, że umarł w niesławie. A i po jego śmierci gdy postawiono mu pomnik, został on (pomnik) w akcie obywatelskiego nieposłuszeństwa przez molestwowanego przez niego człowieka obalony w 2019 roku.
Ołtarz bursztynowy robi rzeczywiście wrażenie, ale te wszystkie metalowe flagi „Solidarności” co krok na bocznej ścianie kościoła, te wszystkie nawiązania do historii, do SS, NSDAP, Wołynia, czasów komuny, żołnierze niezłomni, wyklęci itd itp. Za dużo tego. Pretensjonalnie. Kościół nie powinien być miejscem na takie rzeczy. Ale taki właśnie był Jankowski i tak właśnie chciał to zrobić i to zrobił. Wyraźnie widać, na podstawie wyglądu kościoła, że pod koniec swego życia skręcił ostro w prawo w skrajny zaułek Młodzieży Wszechpolskiej.
Wyszliśmy stamtąd nieco zniesmaczeni. Poszliśmy na Most Chlebowy nazywany mostem Miłości, z którego ładnie widać Kanał Raduni i Dwór Cechu Młynarzy.
Później idąc już w stronę Muzeum II Wojny Światowej, zahaczyliśmy o Budynek Poczty Gdańskiej. Chodzi oczywiście o ten budynek, który w pierwszych dniach od napaści hitlerowców na Polskę, urzędnicy pocztowi bronili za wszelką cenę. Ostatecznie musieli się oni poddać i zostali oni rozstrzelani na podstawie nielegalnego procesu podważonego już po II WŚ przez Trybunał w Lubece. Teraz znani są oni jako po prostu „Obrońcy Poczty Gdańskiej”.
Dotarliśmy do Muzeum przed 16 tak jak zaplanowaliśmy. Ładny, o nowoczesnej bryle budynek. Długa kolejka by wejść. Mieliśmy wcześniej kupione bilety online, więc czekaliśmy tylko na otrzymanie audio-guide, czyli przewodników audio ze słuchawkami. To świetne rozwiązanie, które coraz częściej spotyka się w Świecie w muzeach albo większych atrakcjach turystycznych takich jak np. Sagrada Famiglia w Barcelonie, czy Muzeum Powstania Waszawskiego.
Odstaliśmy swoje więc i szczerze powiedziawszy, byłem zafascynowany tym, co mogłem tam zobaczyć, doświadczyć. Rewelacja! Rekonstrukcja całej przecznicy przedwojennej, by dać możliwość poczucia klimatu jaki panował w przedwojennej Polsce. Był samolot, był czołg, były ruiny po bombardowaniu, było całe mnóstwo rożnych artefaktów, jak pakt Ribbentrop-Mołotow w obu wersjach – rosyjskiej i niemieckiej – każdy mógł obejrzeć, przeczytać i wyciągnąć wnioski, czy rosyjska retoryka przedstawiająca po dziś dzień historię, w której Polska była aliantem hitlerowskich Niemiec, a ZSRR jedynie zajął tereny republik ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej, żeby nie stała się im krzywda ze strony agresywnych Niemiec. Po dziś dzień wbrew dokumentom, tak Putin, jak pozostali przedstawiciele Federacji Rosyjskiej nie przyznają się do zaatakowania Polski we wrześniu 1939 w ramach tajnego porozumienia Ribbentrop-Mołotow. Po dziś dzień retoryka jest taka, że „Wielka Wojna Ojczyźniana” rozpoczęła się dopiero w 1941 rok, gdy Niemcy zaatakowali Związek Radziecki. Do tego czasu bowiem co? I właśnie dlatego cieszę się, że istnieje takie muzeum, do którego mam nadzieję trafią również obcokrajowcy i będą mieli oni możliwość poznania historii IIWŚ z perspektywy, która może być nieco inna niż ta, jaką przekazują im w ich systemie szkolnictwa – rosyjskim, ukraińskim, amerykańskim, brytyjskim, niemieckim i innym – bo wiem, że ta sama historia IIWŚ jest pokazywana w bardzo różny sposób w różnych krajach.
Po dużej dawce historii i wrażeń, przeganiani przez obsługę Muzeum, bo przecież o 18 się zamykają, ewakuowaliśmy się w pośpiechu z tłumem reszty zwiedzających z żalem mijając te pokoje i części wystawy, których nie dane już nam było zobaczyć. Zgłodnieliśmy. Podjechaliśmy Boltem do dzień wcześniej otwartego nowego miejsca na terenie Stoczni Gdańskiej o przewrotnej i zaskakującej nazwie „100cznia”. W sumie, to nie była daleka podróż, ale to co mijaliśmy z jednej strony nam się podobało, a z drugiej strony wzbudziło moje podejrzenia (co do legalności działania deweloperów). Otóż, przejeżdżaliśmy przez spore tereny należące niegdyś do Stoczni Gdańskiej, ale zabudowane przez bardzo nowoczesne bloki mieszkalne. Ładna, nowoczesna architektura cieszyła oko. Styl podobny do większości dużych miast w Polsce. Niewysokie kilkukondygnacyjne bloki mieszkalne a w poziomie 0 punkty usługowe, restauracyjki, kawiarnie itp. Gdzieniegdzie jakieś place zabaw. Ładne to, ale kompletnie nie w stylu nawiązującym do Gdańskich kamieniczek. W ścisłym centrum Gdańska bowiem w bliskim sąsiedztwie historycznych kamienic wzdłuż ulicy Chmielnej zwłaszcza widać było bowiem nowoczesne bloki mieszkalne, które chociaż stylem nawiązywały do starych kamienic po drugiej stronie kanału. Tutaj na terenach Stoczni deweloperzy już nie musieli się silić na nawiązania architektoniczne do gdańskiego stylu zabudowy. Ale nie wszędzie. Trochę dalej widać było stare ceglane budynki mieszkalne obok których jakiś deweloper wybudował bardzo podobne stylistycznie nawiązujące do sąsiadującej starej zabudowy nowe apartamentowce. To cieszyło oko. Ze smakiem i wyglądało jak spójna całość. Ale dość o tym. Minęliśmy jakieś stare zabudowy industrialne Stoczni i dojechaliśmy do 100czni.
Okazało się, że to hipsterski squat. Wykorzystane budynki, hale, montażownie, pouzupełniane przez połączone ze sobą w fantazyjny sposób kontenery dostosowane do użycia ich jako restauracje, sklepiki, miejsca by usiąść na leżaku, krzesełkach itp. Bardzo to wygląda ciekawie. Ale najciekawsze było to co zobaczyliśmy już w środku. Wyobraźcie sobie, że w tych kontenerach macie food-trucki ale takie na stałe, sporo miejsca do spędzania czasu w gronie znajomych, oprócz tego w hali, w której niegdyś Lech Wałęsa miał swój warsztat, zrobili sporą dyskotekę, czy też klub koncertowy (jakiś zespół przygotowywał się tam do występu), bar, toalety. Wszystko to w takim hipsterkim klimacie luzu, zero waste – czyli ponownego wykorzystania przedmiotów (na przykład z dużych szpuli na kable zrobili stoliki, z mauserów (dużych pojemników na płyny) również stoliki, ale w środku których posadzone były drzewa, stoliki, siedzenia z palet itd.) Sporo ludzi w wieku 20-50 lat. Mimo to tłoku szczególnego nie było, więc każdy znalazł sobie swoje miejsce.
Dziewczyny zamówiły jedzenie, ja w końcu też znalazłem swojego burgera (a jakże!) i miło spędzaliśmy czas. Słońce chyliło się ku zachodowi, więc zaczęło się robić coraz chłodniej. Dziewczyny miały swoje koce kupione dzisiaj rano, zawinęły się więc w nie jak w kokony i już. Niedługo później podszedł gościu i spytał się, gdzie dostaliśmy koce? Kupiliśmy, ale nie tutaj… Szkoda – powiedział i zmarnowany wrócił do swojej zmarzniętej laski. Faktem jest jednak, że ja koca nie miałem i zacząłem marznąć.
Zamówiłem jeszcze hot-doga dla mnie i Jagody i zanim ruszyliśmy do „domu”, zaprowadziłem jeszcze Pati i Jagodę, by zobaczyły ciekawą wystawę na terenie 100czni. Cała duża hala nieco dalej bowiem była jedną wielką instalacją artystyczną, w której zgromadzono ogromną ilość graffitti. Ale to nie wszystko. Na kontenerze który był jednocześnie sklepem i w którym można było kupić różne plakaty artystów, w środku tej hali, był cały wagon kolejki SKM. Mało tego – oczywiście był on pomalowany graffitti, ale w tym wagonie paliło się światło, jakby był on cały czas działający! No i jeszcze ubikacja – cała wysmarowana w graffitti.
Moją uwagę jednak przykuł zwłaszcza jeden napis na ścianie z graffitti: „Kto nie kocha Pati ten z policji”. Widzę, że miłośnicy Pati są również i w Gdańsku 🙂
Pyknęliśmy jeszcze z Jagodą partyjkę ping-ponga na odchodnym i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze jeszcze małe zakupy na kolację i śniadanie w Żabce. Nie chciało nam się sterczeć na przystanku 20 minut czekając na autobus, więc poszliśmy na następny przystanek. I to był dobry pomysł, bo na trasie zahaczyliśmy jeszcze o historyczną bramę Stoczni Gdańskiej obok której były trzy krzyże oraz nowy, choć zardzewiały budynek Muzeum Solidarności. Niestety, jak się później okazało, nie starczyło nam czasu, by do tego muzeum trafić tym razem, ale to może być dobry pretekst by tu wrócić.
Gdańsk – Oliwa
W poniedziałek zjadłem śniadanie w Bistro w Gdańskim Domu Turystycznym, by wypróbować, czy dają dobrze zjeść. Podszedłem do baru. Naprzeciwko mnie stanął kawał chłopa z długą brodą, w grubym łańcuchu jak mój kciuk – no słowem – biker. Brakowało, by zamiast fartucha rzeźnika miał kamizelkę i byłbym pewny, że należy do jakiegoś gangu motocyklistów. Spytałem, co to za „śniadanie upadłego”? Weź pan, to się przekonasz… Dobra! I jeszcze kawę z ekspressu z mlekiem. Całość za 32zł, z czego dycha za kawę – spoko! Dostałem dwa sadzone jaja mocno wysmażone od spodu, ale żółtko płynne, dwie kiełbaski z musztardą, bułeczkę kajzerkę jeszcze gorącą, masło i sporo pomidora, ogórka, rzodkiewki i sałaty i dwa plastry sera. Zrozumiałem. To po prostu śniadanie na kaca, albo takie, które stawia na nogi. Słuszna nazwa!
Po śniadaniu pojechaliśmy autobusem na dworzec główny w Gdańsku i znów stosując trik, kupiliśmy bilety na IC pociąg do Gdańska – Oliwy. Niestety tym razem pociąg się spóźniał, a to niedobrze, bo mieliśmy w planie później się spotkać w Sopocie o określonej porze na obiad. Na szczęście Emilka z którą się umawiałem zgodziła się przesunąć godzinę spotkania, więc nie było problemu. Dojechaliśmy na dworzec Gdańsk-Oliwa.
Ruszyliśmy w kierunku Katedry Oliwskiej. Droga wiodła przez Park Oliwski. Minęliśmy ogród botaniczny aż doszliśmy do palmiarni. Ponieważ Jagoda od jakiegoś czasu interesuje się roślinkami, ale „tylko tymi zielonymi”, to palmy są jak najbardziej w zasięgu jej zainteresowań. Weszliśmy do środka i zdziwieni, że nie ma biletów wstępu przeczekaliśmy niewielką kolejkę. W budynku palmiarni oprócz roślin jest jeszcze kawiarnia, ale dość oblegana – nie było wolnych stolików. Najpierw przeszliśmy korytarzem gdzie było już dość ciepło, aż w końcu weszliśmy do wysokiej oranżerii w której było już naprawdę parno. Jak w tropikach. A tam wysokie palmy, rośliny z Meksyku i innych stron Świata. Dziewczyny rozpoznawały poszczególne rośliny, ja nie. Zadowoleni wyszliśmy i kierowaliśmy się do Katedry.
Po drodze widzieliśmy „groty szeptów” – to jedna z atrakcji Gdańskiej Oliwy, ale widząc ile ludzi chciało wypróbować szeptania przez groty, poszliśmy dalej. Piękna pogoda, słońce świeci i w odróżnieniu od wczoraj, było ciepło. Tym razem jednak mieliśmy ze sobą kurtki, by nie popełnić wczorajszego błędu. Weszliśmy do Katedry. Sporo ludzi w środku. Obeszliśmy całość dookoła i usłyszeliśmy z głośników, że za chwilę o 12:00 zacznie się koncert i na czas koncertu Katedra będzie zamknięta. Usiedliśmy więc w ławach i czekali na koncert. Ja byłem zachwycony, bo wiem, że organy Katedry Oliwskiej są wyjątkowe i to nie tylko w skali Polski, ale i całego Świata. W Katedrze można znaleźć elementy gotyckie, rokokowe, renesansowe i barokowe. Ale i tak mimo całego uroku katedry w środku, to właśnie organy stanowią o jej wyjątkowości. Organy z XVIII wieku są jednymi z najstarszych i największych zachowanych w Świecie. Z biegiem czasu były modernizowane i obecnie posiadają one 96 głosów. Początkowo miały 83 głosy. Koncerty są nieodpłatne, choć w ich trakcie siostrunie zakonne zbierają „co łaska”. Ależ Bach fantastycznie brzmiał! Organista też nie odfajkowywał roboty, a naprawdę włożył w to wykonanie swój kunszt. W ciągu 20-minutowego koncertu zaprezentował fragmenty chyba 6 utworów, z czego jeden był wyjątkowy dla mnie, bo brzmiało to, jakby śpiewały jakieś ptaszki. Wtedy też warto było obrócić głowę i spojrzeć na organy, bo poruszały się ruchome elementy organów. Kręciły się gwiazdy, aniołowie poruszali trąbkami. Wspaniała sprawa – nie tylko dla miłośników muzyki poważnej! A co naprawdę dało się poczuć, to wibracje tych niskich dźwięków wydobywanych z największych piszczał! Jakbyśmy stali przy wielkim głośniku z którego leci dźwięk basu. Aż w brzuchu wszystko drga. I ta harmonia, pogłos, gdy dźwięk skończony musi jeszcze przebrzmieć odbijany od ścian katedry. Coś wspaniałego! To naprawdę jedna z większych atrakcji Gdańska – moim zdaniem.
Z katedry ruszyliśmy, spełniwszy moją zachciankę (czyli koncert organowy), spełnić Jagody zachciankę. Moje Dziewczyny jak mają kocią kawiarnię w okolicy, to muszą tam wstąpić. Nic to, że później obie kichają i łzawią. Koty robiące co chcą w otoczeniu może i są urocze. Przyznam się, że dla mnie to ciekawe zjawisko gdy mogę obserwować „człowieków” umizgujących się do nic z tego nie robiących sobie kotów. Człowiek taki próbuje jednym z dostępnych tutaj „narzędzi zabaw” zwrócić na siebie uwagę koteła, który nijak nie da się głaskać, a zainteresowany jest raczej tym, jak by tu tego natręta ominąć, żeby sobie wskoczyć na okno. Obsługa supermiła. Widać między obsługą a panami tej przestrzeni, czyli kotami chemię. Kawa dobra. Przynajmniej ta „CATpuccino”, bo coldbrew niestety Pati wylała na mnie niechcący. Musiałem pójść do łazienki się umyć. Ale z powrotem już nie było tak łatwo. Musiałem grzecznie swoje poczekać, aż mnie wpuszczono. Barierą jest siatka na wejściu zamykana na zasuwę od wewnątrz. Ten system bym raczej zmienił. Ciasto ciasteczkowo-orzechowo-krówkowe bardzo smaczne. Lemoniada ujdzie. Ceny ok. Ja nie czuję tego klimatu. Jeśli jednak jesteś „kotolubem” będziesz usatysfakcjonowany!
Sopot
Z KotkaCafe pojechaliśmy Boltem do Stacji Sopot (bo mało już było czasu, a nie chcieliśmy się spóźnić). Tam właśnie umówiliśmy się z Fijałkowski Famiglia (czyli Emilka z Rodzinką). Rok temu nie udało mi się z Emilką spotkać gdy dojechałem wreszcie do Sopotu, więc teraz to się udało! Stacja Sopot, to restauracja nieopodal kolejowego dworca sopockiego. Przyjemne miejsce przygotowane na wizytę małych dzieci. Jedzenie smaczne, a w takim miłym Towarzystwie czas mijał niepostrzeżenie szybko.
Dowiedzieliśmy się, że Emilka z Mężem mimo iż pochodzą z Poznania (i okolic) oraz tego, że praca nie zmusza ich do wybrania właśnie Trójmiasta na ich dom, to właśnie tutaj czują się dobrze. Dokonali więc świadomego wyboru i na najbliższy czas wybrali Gdańsk. Blisko mają do Jelitkowa i molo w Brzeźnie, więc zachęcali nas do odwiedzenia właśnie tych miejsc. Czas pokazał, że nie starczyło nam czasu… (Kolejne miejsca do zobaczenia następnym razem). Najedzeni poszliśmy razem na spacer w kierunku sopockiego Molo.
Im było bliżej do tej największej atrakcji turystycznej Sopotu, tym tłumy większe. Nie było to dziwne, bo słońce świeciło, było ciepło, no i 1 Maja, czyli wolne. Gdy dochodziliśmy do skweru kuracyjnego, czyli placu przed molem, Jagoda i Emilka zapragnęły lodów. Kolejki długie, tłumy wielkie, słowem – masakra. Gdy już ogarnęliśmy zamówienie lodów, ruszyliśmy do molo. Pati widząc ten dziki tłum przez który musieliśmy się razem z wózkiem przeciskać, stwierdziła, że to nawet nie chodzi o bilety wstępu na molo (tak – wejście na molo jest płatne), ale znowu stać w kolejce, żeby później w tłumie spacerować po molo – to nie jest dobry pomysł. Odpuściliśmy tą drewnianą atrakcję i skierowaliśmy się pod ikoniczny sopocki Grand Hotel. Zmęczeni jednak tym tłumem, uciekliśmy spod Hotelu do pobliskiego parku wzdłuż wybrzeża. Tutaj pożegnaliśmy się z naszymi pięknymi młodymi Przyjaciółmi, by mogli poszaleć z Młodą na placu zabaw, a sami poszliśmy na plażę.
Poleżeliśmy sobie trochę, udając że się opalamy, bo w ubraniach. Podziwialiśmy odwagę, czy to determinację jednego gościa, który w kąpielówkach stwierdził, że jednak się wykąpie w morzu. Jagoda pozbierała trochę muszelek i wtem pojawił się on! Kuba – kumpel Patki. Kuba jest muzykiem i mieszka w Sopocie. Odwiózł swoją Córę i przyjechał się z nami spotkać na swoim motocyklu. Miło sobie pogadaliśmy, powspominali stare czasy, powymieniali informacjami, co to teraz u nas, aż zaczęło powoli zachodzić słońce, robić się chłodniej, a że Jagoda nie znalazła waty cukrowej, na którą złapała ochotę, to poszliśmy nieopodal do knajpy Bulaj napić się herbaty.
Jagoda wzięła żurek, bo poczuła głód, ale mówiąc szczerze, to spróbowałem i cieniutko! Albo tutaj taki żurek robią, albo po prostu nie potrafią zrobić żurku na jaki zaprowadziłem tydzień temu podróżników rowerowych – Szwajcarów do „Rzeszowskich Słoików”. Tak, zatrzymali się u mnie na 3 dni Chris i Katya, sześćdziesięcioparolatkowie, którzy w podróży są już od 14 miesięcy. Gdy spróbowali po raz pierwszy w życiu żurku, to później pisali mi, że jedzą teraz żurek codziennie – tak im posmakowało! A tutaj w „Bulaj” – no lipa no… Mimo wszystko w miłym towarzystwie Kuby czas podobnie jak z Fijałkowskimi szybko nam zleciał, więc ruszyliśmy spacerkiem obejrzeć conieco z tego „elytarnego” Sopotu. Ładne parki, zupełnie inna zabudowa niż w Gdańsku, czy tym bardziej Gdyni. A gdy trafiliśmy na ulicę z przedwojennymi pięknymi willami, poczuliśmy wyjątkowość atmosfery tego miasta. Każda willa okazała, przynajmniej dwukondygnacyjna, każda inna. W niektórych z nich stworzone apartamenty na wynajem…. Tutaj rozstaliśmy się z naszym sympatycznym Lokalsem, a sami ruszyliśmy na pociąg by wrócić do naszego Hostelu.
Gdańsk ostatni raz
Następnego dnia spakowaliśmy się rano i bez zbędnego pośpiechu pojechaliśmy do Gdańska na przystanek o bajkowej nazwie „Żabi kruk”, czyli jeden przystanek dalej niż ul. Chmielna nad kanałem Nowa Motława. Dzisiaj na śniadanie zaprosiła Pati. Tym razem jednak, ponieważ musieliśmy już opuścić nasz Hostel „Gdański Dom Turystyczny”, to poruszaliśmy się z naszą walizką i bagażami podręcznymi – ja z plecakiem, a dziewczyny z torbami. Skierowaliśmy się do Pomelo na ul. Ogarnej. Niestety na pomysł, by zjeść tutaj śniadanie podobnie jak my wpadło też sporo innych osób. Stanęliśmy więc czekając na zwolnienie stolików. Obserowałem zachowanie osób przy stolikach i widząc, jak przy jednym 4-osobowym siedzi koleś w garniaku przy opróżnionym talerzu i pustej filiżance i gada sobie w najlepsze przez telefon, przy innym 4-osobowym parka grucha sobie przy również opróżnionych naczyniach, po 15 minutach sterczenia tam przed wejściem, powiedziałem Pati, że nie będę tutaj dłużej stał, bo to jest bez sensu. Oczywiście nikt nie był zawstydzony przedłużającym się bezcelowym zajmowaniem stolika podczas gdy kolejka oczekujących na stolik się wydłużała, a nieopodal były wolne ławki poza lokalem na których można sobie gruchać i gadać przez telefon do woli. Nie wiem, czy obsługa coś sobie z tym robiła, ale model biznesowy Pomelo coś mi się nie spina gdy na to patrzę.
Poszliśmy więc wydając głośne wyjące dźwięki walizką na kółkach do kolejnego lokalu na Patrycji liście śniadaniodajni w Gdańsku. Niewiele dalej trafiliśmy do „Tekstylii” na ul. Szerokiej. Tutaj stolik się znalazł dla nas bez problemu. Lokal ładnie wystylizowany na duży zakład krawiecki. Wszędzie można znaleźć dekoracje nawiązujące do tej tematyki. Sprawna obsługa i co najważniejsze – smaczne śniadanie! Bardzo dobra lemoniada Jagody i niezłe kawy. Ceny może nie najniższe, ale z nóg nas rachunek nie zwalił.
Będąc w okolicy Bazyliki Mariackiej stwierdziliśmy że podejdziemy jeszcze tam. Po drodze wziąłem sobie loda pistacjowego, bo chodził za mną od wczoraj, ale nie widziałem godnego miejsca. Zdecydowałem się spróbować pistajowego w „Palce lizać”. Przyznaję – trochę ze względu na to, że pistacjowe lody w rzeszowskich „Palce lizać” są jednymi z moich najbardziej ulubionych. Niestety te gdańskie niewiele mają z rzeszowskimi wspólnego. Wciąż rzeszowskie rządzą na dzielni i nie tylko!
Ja zostałem na dole z walizką i torbami czekając na ławeczce w słońcu, a dziewczyny poszły do bazyliki by wyjść na wieżę widokową. Gdy wróciły, skwitowały krótko, że schody były wąskie, kręte i niekończące się, aż miały trochę klaustrofobię. Ponoć widok niezły. Mieliśmy jeszcze trochę czasu do pociągu, więc nieśpiesznie ruszyliśmy na dworzec co chwilę zatrzymując się na zrobienie sobie zdjęć – pod Wielką Zbrojownią i Złotą Bramą (która aktualnie jest w renowacji).
W końcu doszliśmy do dworca głównego w Gdańsku. No i tutaj się pojawił problem, bo budynek główny dworca z holem wciąż jest w remoncie i zamknięty, więc zamiast stać na peronie na wietrze, poszliśmy do holu dworca autobusowego przylegającego do torów po drugiej stronie. Cóż powiedzieć… Może lepiej opisze to zdjęcie, skoro „zdjęcie jest warte więcej niż tysiąc słów”…
Hol dworca autobusowego wygląda dokładnie jak każdy inny dworzec autobusowy w Polsce. Zaniedbany, brudny, nasrane reklam gdzie się tylko da, nieremontowany od lat pewnie 80-tych. Ale przynajmniej nie wiało i było cieplej niż na peronie. W końcu doczekaliśmy się pociągu do Malborka, więc wsiedliśmy.
Malbork
No i wtedy wyszła różnica między pociągami IC a SKM czy pasażerskimi. Jechaliśmy zwykłym elektrycznym pociągiem pasażerskim – podobnym do SKM. Jaka różnica? Tutaj słychać stukot kół, ale nie to było największą różnicą. Tą samą trasą jechaliśmy Pendolino z Rzeszowa do Gdańska na odcinku z Malborka do Gdańska i tak nas nie wytrzęsło jak właśnie teraz. Pociągiem rzucało na boki ze względu pewnie na nierówność torów więc my razem z pociągiem bujaliśmy się jak w jakimś tańcu. W końcu dojechaliśmy do Malborka.
Z mapy wydawało się, że do wynajętego przez nas apartamentu z Booking.com mamy sporo drogi, więc nie myśląc o ciągnięciu walizki, sprawdziliśmy na Bolt i FreeNow, że tu w Malborku nie ma kierowców! Spytałem więc taksówkarza spod dworca za ile nas zawiezie na Daszyńskiego 3c? 13 złotych. Jedziemy!
Co nam Pan poleci zobaczyć oprócz Zamku? Taksiarz chwilkę się zastanowił i odpowiedział: NIC! Tu nic nie ma, wszyscy stąd uciekają. Nic tu się nie dzieje. Ciekawe to, bo przecież przez internet znaleźliśmy historyczną wieżę ciśnień, ratusz, jakieś bramy… No ale dużo nie pogadaliśmy, bo dosłownie w kilka minut skręcaliśmy między bloki obok McDonald’s. To tu – powiedział Taksiarz. Ale to Daszyńskiego 3? 3c – to jest ta klatka. OK. Wyciągnęliśmy walizkę, resztę rzeczy i wysiedliśmy.
Pati sprawdziła kod do domofonu, jaki dostała smsem od właścicielki mieszkania i weszliśmy do bloku mieszkalnego typowego dla lat 60-tych i 70-tych. W Rzeszowie też mamy sporo tego typu bloków chociażby na Mikołajczyka – trzypiętrowe bloki. Zgodnie z instrukcją od właścicielki apartamentu, skrzynka pocztowa mieszkania nr 5 była niezamknięta na klucz a w środku klucze do mieszkania. Dzięki temu na 1 piętrze otworzyliśmy drzwi i weszliśmy do mieszkania. Apartament, jak nazywane jest mieszkanie do wynajęcia na serwisie booking.com sprawił przyjemne wrażenie – wyremontowany, wyposażony we wszystko co potrzebne w czasie krótkiego wynajmu. Salon z aneksem kuchennym, łazienko-ubikacja z nowym prysznicem, sypialnia z dużym łóżkiem i dodatkowym łóżkiem mniejszym. Pościele świeże, ręczniki. W łazience była pralka, a w kuchni zmywarka. Jedynie czego brakowało, to WiFi i jak się rano okazało, patelni do kuchenki indukcyjnej. Ktoś bowiem się pomylił i w wyposażeniu kuchni zostawił patelnię, ale nieprzystosowaną do kuchenki indukcyjnej, więc bezużyteczną tutaj.
Na mapie wydawało się, że wszystko jest dość daleko od siebie i trochę będziemy musieli pochodzić, żeby trafić z apartamentu do Zamku, z dworca do apartamentu, czy do restauracji, sklepów, czy innych atrakcji wartych odwiedzenia. Tymczasem okazało się, że Malbork jest malutki i wszystko jest w zasięgu ręki oddalone od siebie o kilkaset metrów maksymalnie. Odpoczęliśmy troszkę i poszliśmy z Pati na spacerek po okolicy i na zakupy.
100m od naszego bloku była „główna ulica” Malborka czuli ul. Tadeusza Kościuszki przy której była mała galeria handlowa, jakieś sklepiki, żabka, apteki i punkty usługowe. Poszliśmy dalej aż do jej końca. Zobaczyłem troszkę dalej L’Eclerc – poszliśmy tam coś kupić do jedzenia na śniadanie. Przy kasie nie obyło się bez niespodzianek. Otóż płacąc, podałem kartę lojalnościową L’Eclerc (bo w rzeszowskim z tego korzystam). Zbliżyłem telefon do płatności i wtedy usłuszałem od Pani: 68, 43zł. Zdębiałem. Popatrzyłem na moje zakupy – raptem 3 jogurty, wafle ryżowe i papryka. Czy jest Pani pewna kwoty? Wtedy mój telefon wyświetlił mi potwierdzenie płatności 68,43zł. Pani sprawdza na wyświetlaczu kasy i mówi mi: no wziął Pan 3 kg pulpetów… Pulpetów??? Przecież nie brałem żadnych pulpetów!!?? Pokazuję na zakupy i patrzę na mój otwarty plecak do którego miałem wsadzać zakupy. Widzę nieufność w spojrzeniu kasjerki. Słyszę wówczas z mocnym ukraińskim akcentem, że ona nie wie, czy nie wsadziłem pulpetów do plecaka. Pokazuję jej wnętrze, że nic nie mam. Wezwała koleżankę. Mówię co i jak i ona w mig się połapała. Okazało się, że po zeskanowaniu mojej karty lojalnościowej rzeszowskiego L’Eclerca na jej kasie wskakuje 3 kg pulpetów! Oczywiście zwróciła mi nienależnie policzone pieniądze i wytłumaczyła, że L’Elcerc w odróżnieniu od Orlenu, Biedronki czy Żabki ma w każdym sklepie swoje własne karty lojalnościowe… Piszę więc Wam ku przestrodze. Z tych pulpetów, to Dziewczyny mają teraz już ze mnie polewkę. Kupiliśmy jeszcze jajka i pyszne (jak się rano okazało) kabanosy i kiełbaski oraz boczek w sklepie mięsnym „Prosiaczek” (który wcale nie jest lokalny, a aż z okolic Borów Tucholskich) i poszliśmy w trójkę na obiadokolację i spacer ze zwiedzaniem Malborka.
Jest kilka restauracji w Malborku, które mają dobrą opinię w Internecie. My wybraliśmy Karolinkę, bo mieliśmy ochotę na jakieś polskie jedzenie a nie pizzę, czy coś takiego. Byliśmy zaskoczeni, że wolny był ostatni stolik. Mieliśmy szczęście. Skoro dużo gości, to chyba będzie dobrze? Dostaliśmy tagliatelle w białym sosie grzybowym z bazylią i kurczakiem. To był wybór Jagody – lubi makarony. Porcja ogromna. Jak dla dwóch głodnych osób! Było to niestety najsłabsze danie. Makaron rozgotowany i to raczej nie ze względu na jego przetrzymanie a niestety raczej z tego powodu, że to makaron słabej jakości. Nic dobrego z tego się nie da wyciągnąć… Biały sos grzybowy to niestety też słabo, bo śmietany zbyt dużo, grzybów kompletnie nie czuć, że o jakimkolwiek aromacie grzybów nie wspomnę. Kurczak zaś mocno się przebijał za sprawą jakichś intensywnych przypraw do niego dodanych, a kompletnie nie pasujących do całości tego dania. Gdyby grzyby były świeże, zwłaszcza leśne, to dałyby aromat i wówczas kurczak bez przypraw skąpany w tym sosie przeszedłby aromatem tego sosu. No jednym słowem wtopa! Humor się poprawił gdy jadłem moje domowe kotlety mielone. Dobre ziemniaczki w masełku z koperkiem i bukiet warzyw. No idealnie wjechałyby tutaj buraczki z chrzanem, ale to nic. Ciekawe, że kotlety mocno mięsne. Nie wyczułem cebulki, bułki z jajkiem w środku. Mimo wszystko całość dania – bardzo dobra, zwłaszcza że porcja naprawdę spora! I czas na ukoronowanie dzisiejszej wizyty. Danie które będę miło wspominał (w odróżnieniu od tagliatelle, które bym wywalił z karty ze złością). Zupa gulaszowa! Wow! Wspaniała potrawa. Wiem co mówię, bo byłem przewodnikiem po Węgrzech parę lat i wiem, jak „Hortobadgy halusky gulyas” powinien wyglądać i smakować. Naprawdę smakowało to niesamowicie podobnie do gulaszu jaki jadam na przykład w Dolinie Pięknej Kobiety w Egerze. Halusky, to kluski lane i ten smak gulaszu z przebijającą się papryką! Wspaniałe to było! Ta gulaszowa to jest coś, do czego chętnie tu wrócę! Podsumowując, ceny poniżej przeciętnej wysokości w porównaniu do Gdańska i okolic, ale te porcje są ogromne! Dzięki temu jako przybysz z Podkarpacia, gdzie ceny mamy niższe czułem się lepiej niż w Gdańsku.
Co Malbork ma do pokazania oprócz Zamku krzyżackiego? Pomnik Kazimierza Jagiellończyka przy placu jego imienia, Brama Garncarska, Ratusz Staromiejski, Brama Mariacka, Wieża Ciśnień i przepiękny widokówkowy widok na Zamek z przeciwległego brzegu rzeki Nogat – zwłaszcza w czasie tak zwanej „golden hour” (złotej godziny) czyli w trakcie zachodu słońca, gdy światło zmienia swoją barwę w kierunku krwisto-pomarańczowej pięknię doświetlając ceglastą bryłę monumentalnego Zamku w Malborku i jego murów.
No naprawdę wszystko tu w Malborku jest blisko – na wyciągnięcie ręki. Niech Was więc nie zwiedzie jak to wygląda na mapie. Z tego powodu rano nieśpiesznie zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i przed 11 opuściliśmy nasz apartament. Poszliśmy z wszystkimi naszymi bagażami, bo właścicielka apartamentu napisała nam w smsie, że niebawem pojawią się kolejni goście, dlatego nie możemy na te 2-3 godziny zwiedzania zostawić walizek w mieszkaniu. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się gdzieś zostawić chociaż walizkę, bo z nią się nam nie uda zwiedzać Zamku. Okazało się, że w miejscu gdzie są kasy i wydawane są audio-guidy czyli te słuchawko – przewodniki, mają koło toalet szafki do przechowywania bagażu i walizka z plecakiem idealnie mieści się w niej. By zamknąć szafkę na kluczyk trzeba wsadzić monetę 2-złotową w depozyt, a po odebraniu bagaży moneta do nas wraca. Bardzo mi się spodobało to pomyślenie o potrzebach turysty i zrobienie tej przechowalni bagaży.
Zamek w Malborku
Bilety do Zamku w Malborku z audio-przewodnikiem są drogie – kosztują 220zł za naszą trójkę, z czego Jagoda ma bilet ulgowy. 80zł normalny bilet i 60zł ulgowy. Uwierzcie mi jednak – warto te pieniądze wydać, bo te ponad 3 godziny zwiedzania są tego warte! Gdy obchodzimy zamek niemal od razu widzimy duży baner ze zdjęciem, jak wyglądał zamek po ostrzale artyleryjskim armii radzieckiej w 1945 roku wypierającej wojska niemieckie z tych terenów. Ogrom zniszczeń potęguje opis ogromnej 8-metrowej płaskorzeźby Maryji. Figura ta została wykonana w 1340 roku i była największym posągiem w średniowiecznej Europie. W 1380 roku figura została pokryta kolorową mozaiką i złoceniami. Niestety w trakcie działań wojennych w 1945 roku doszczętnie zniszczona została wschodnia część kościoła Najświętszej Marii Panny i ta właśnie figura. W latach 60-tych kościół został odbudowany, ale niestety bez sklepień i posągu. Dopiero między 2014 a 2016 rokiem odbudowany został kościół a także odtworzona została Madonna z dzieciątkiem w 60 % z oryginalnych znalezionych w gruzowisku fragmentów oryginalnych segmentów. Oprócz tego posąg pokryty został 300 tysiącami tesserów, czyli szklanych kawałków mozaiki z czego prawie 8000 stanowiły oryginalne znalezione w gruzowisku i zdatne do wykorzystania. Szklane kostki sprowadzone zostały z Wenecji a złocenia wykonane zostały w Gdańsku.
Wreszcie pokonujemy most i bramę i wchodzimy na teren Zamku. Najpierw zwiedzamy przedzamcze otoczone murami zewnętrznymi – czyli tam, gdzie były stajnie, wszelkie warsztaty, handlarze, zbrojownia…
Z przedzamcza ponad fosą mostem zwodzonym dostajemy się do Zamku średniego. Co ciekawe, Zamek w Malborku był uznawany w średniowieczu za „nie do zdobycia”. I ponoć nigdy nie został zdobyty. Ciekawe jest, że nie odnosi się to zniszczenia zamku ostrzałem artyleryjskim armii czerwonej. W każdym razie w czasach średniowiecza – zwłaszcza po wygranej bitwie pod Grunwaldem w 1410 roku wojska polsko – litewskie próbowały zdobyć Malbork stanowiący stolicę zakonu krzyżackiego, jednak bezskutecznie. Również ciekawe było to, że ponoć do bramy zamku średniego nigdy nie dostały się żadne wojska i z tego względu nie wykorzystane zostały nigdy punkty strzeleckie w przedbramiu – przed broną (czyli tą wielką ciężką kratą, która jest podnoszona by dało się przedostać przez bramę i spuszczana, gdy brama ma być zamknięta). Tak mocny bowiem system umocnień murów zewnętrznych w połączeniu z osłoną od strony zachodniej rzeką Nogat i od pozostałych stron fosą do której woda była doprowadzana specjalnie w tym celu wybudowanym kanałem z odległości 40 km!
Nie będę Wam tutaj więcej opowiadał na temat tego co widzieliśmy w środku, by dać Wam motywację do odwiedzenia Zamku. Dość powiedzieć, że zwiedzałem Zamek będąc dzieciakiem i kompletnie nic nie pamiętam z tamtego czasu, a teraz było to dla mnie niesłychanie interesujące, poznać historię tego miejsca, dowiedzieć się że już w XIV wieku na zamku stosowano ogrzewanie podłogowe, były ubikacje, świetnie zorganizowana społeczność Krzyżaków na tym 22-hektarowym terenie. Malbork był prężnie rozwijającą się stolicą państwa wielkości kilku obecnych państw – mam na myśli republiki nadbałtyckie i część Polski oraz obwód kaliningradzki.
Co ciekawe, zakon krzyżacki istnieje po dziś dzień i para się głównie działalnością harytatywną i wolontariatem. A pomimo niezdobycia Malborka przez wojska Polski, Malbork został oddany Polakom w jagiellnońskich czasach. Zamek w Malborku od 1997 roku jest na liście obiektów świaowego dziedzictwa UNESCO.
I to by było na tyle. Wzięliśmy nasze rzeczy ze skrytki i poszliśmy piechotą na dworzec. w ciągu 15 minut byliśmy na miejscu. W czasie podróży Pendolino, zacząłem pisać tą relację. Zjedliśmy z Jagodą po schabowym z ziemniakami i buraczkami w Warsie (40zł za taki smaczny obiad w pociągu, to cena do zaakceptowania). W trochę ponad 6 godzin byliśmy w Rzeszowie nieco przed 22. Zjadłem jeszcze zapiekankę w słynnym STS (SzybkoTanioSmacznie) – smak wciąż ten sam – najlepsze zapieksy na Świecie, chociaż cena poszybowała w górę – teraz zapieksa bez dodatków 9zł kosztuje. FreeNow zgarnął nas trochę dalej – wszak nadal jest remont dworca i dowiózł bezpiecznie do domu.
Podsumowanie
Bardzo to był fajny długi weekend – nie zapomnę go nigdy! A tak po prawdzie, to pogoda nie udała nam się zbytnio, bo mieliśmy raptem jeden dzień, gdy byliśmy w Gdańsku-Oliwie i Sopocie, kiedy słońce wychodziło zza chmur i nie było bardzo zimno. Mieliśmy 5 dni na zobaczenie Trójmiasta i Malborku. Zobaczyliśmy sporo, ale mamy też świadomość, że sporo jeszcze da się zobaczyć w Trójmieście, czego tym razem nam się nie udało. Chociażby Muzeum Solidarności, obok którego przechodziliśmy, ale nie mieliśmy już czasu na spędzenie tam pewnie ze trzech godzin (i jest to mocny argument, by tu wrócić). Nie byliśmy na klifach orłowskich, w Jelitkowie, na molo w Brzeźnie, z pewnością w całej rzeszy klimatycznych fajnych miejsc w Gdańsku, w Sopocie a pewnie i w Gdyni. Także motywacja, by tu jeszcze przyjechać i zobaczyć to, co ominęliśmy jest. Zwłaszacza, że sprawdziliśmy formę podróży koleją i poruszania się na miejscu środkami komunikacji publicznej i w naszym przypadku sprawdziło się to naprawdę dobrze! Dziewczyny nie były w Toruniu, Bydgoszczy, Gnieźnie i mnóstwie innych pomorskich miejsc, więc myślę, że będziemy się na północy Polski pojawiali jeszcze.
Jeśli chodzi o koszty takiego spędzania długiego weekendu, to wygląda to tak:
- bilety na pociąg Rzeszów – Gdańsk ICE (Pendolino): 456,75 zł
- bilety na pociąg Malbork – Rzeszów ICE (Pendolino): 456,75 zł
- zakwaterowanie w Gdańskim Domu Turystycznym Hostel 555 zł + 25,20 zł opłata klimatyczna – 3 noce
- apartament w Malborku: 260 zł – 1 noc
- bilety na dojazdy autobusami: 72 zł
- bilety na dojazdy pociągami lokalnie: 79,69 zł
- przejazdy taksówkami: 66,33 zł
- restauracje: 1157,70 zł plus napiwki
- zakupy drobne żywnościowe (śniadania, kolacje, picie): 280 zł
- bilety wstępu do Muzeów i atrakcji turystycznych: 285 zł
Wszystkie koszty związane z wyjazdem zamknęły się w kwocie ponad 4013,60 zł
Czy to dużo za 5 dni w dwie dorosłe osoby i jedną nastolatkę? Uważam, że nie jest źle. Czy dałoby się taniej? Pewnie tak, bo zawsze można zamiast jeść w restauracjach, robić sobie wszystkie posiłki w hostelu, można „jechać” na kanapkach i herbacie. Czy możnaby oszczędzić na biletach wstępu? Tak, ale uważam to za nienajlepszy pomysł, bo przecież przejechaliśmy kawał drogi żeby coś nowego zobaczyć, doświadczyć. Można oszczedzić na koszcie biletów z Rzeszowa do Trójmiasta i powrotnych, ale to wydłuża podróż, wiąże się z przesiadkami i ryzykiem, że jeśli coś się opóźni, to stracimy jeszcze więcej czasu.
Czy można wydać więcej? Oczywiście, że tak – przede wszystkim na noclegi. Nam jednak w zupełności wystarczały warunki do spania, które mieliśmy. Z założenia bowiem, wolimy więcej pieniędzy wydać na zwiedzanie i jedzenie niż na wygodniejszy materac do spania, wszak całe dnie jesteśmy poza naszym apartamentem czy hostelem.
Bardzo przyjemnie spędziliśmy tegoroczny bardzo długi 5-dniowy weekend majowy. Gorąco polecamy Wam korzystać z tego pomysłu na weekend w Trójmieście i bez zbędnych obaw zaplanować go dla siebie. Jeśli będziecie mieli jakieś pytania, piszcie – chętnie pomogę!
Piotr