Dzień 10 Darłówek – Ustka

Na kempingu w Darłówku brakowało nie tylko pralki i równej ziemi. Nie było także żadnych stołów, ław by dało się będąc pod namiotem usiąść i zjeść jak człowiek. Kuchnia, to bardzo stary barak na tyle daleko, że już nie chciało mi się tam nieść całego majdanu. Ale najważniejsze czego mi rano zabrakło, to pogoda w odpowiednim momencie. Obudziłem się o 6 i usłyszałem, że deszcz pada. Stwierdziłem więc, że poczekam jak przestanie, wyjdzie słońce i wysuszy namiot. Tylko że czas leciał, a deszcz wciąż padał. Że o słońcu nie wspomnę! Dopiero o 8 mogłem wyjść z namiotu i zacząć się pakować, robić śniadanie, myć, oczywiście w odwrotnej kolejności…

Prognoza pogody zapowiadała gwałtowne burze. Każdy serwis przewidywał ulewy i burze gdzie indziej i o innym czasie. Patrząc po niebie ciężko było wywnioskować, bo chmury tak szybko się przemieszczały, że w ciągu dosłownie kilkunastu minut z braku chmurki całe niebo było przesłonięte ciemnymi chmurami. Zaplanowałem więc, że dojadę dzisiaj tam, gdzie się da. Problemem był Słowiński Park Narodowy z miejscem które się nazywa Kluki. Tam jest prawdziwa przeprawa i mordęga z obciążonym sakwami rowerem. Niby jest szlak, ale dyrektor parku nie zgadza się na naprawę tego odcinka i grzęźnie się w piasku i błocie. To ogromna strata czasu. Muszę więc ominąć ten odcinek szlaku. Tym samym wjechać wgłąb lądu. Oprócz tego w tym objeździe nie ma żadnych kempingów. Krótko mówiąc, albo kończę w Ustce, albo już ciągnę do Łeby. Różnica w kilometrach spora zważywszy na pogodę. Albo ponad 40 km do Ustki, albo około 120 do Łeby. Zdaję się więc na pogodę i rozwój wypadków.

Fajnie, że są jeszcze takie miejsca!

W międzyczasie dowiedziałem się, że mam szansę się spotkać z moją znajomą jeszcze z czasów, gdy na wakacjach w czasie studiów pracowałem w Niemczech. Nie widzieliśmy się 20 lat. Kontakt przez FB mamy sporadyczny, a poprzednimi razami gdy byłem w Trójmieście, mijaliśmy się. Wiedziałem że Ania jest do czwartku. Chciałem więc tym razem w końcu się z nią spotkać. Musiałem więc dojechać w środę do Trójmiasta.

Do Jarosławca pojechałem ładnym odcinkiem szlaku EuroVelo R10 wzdłuż wybrzeża. Większość drogi była asfaltowa i wygodna, były też odcinki gorsze, ale i tak jechało mi się dobrze. Gdy słońce praży z góry, fajnie gdy jedzie się przez las dający trochę cienia. Jest lżej. Na otwartych przestrzeniach gdy mknie się asfaltem 21-26 km/h i ma się wiatr w plecy też jest super! Tak tak! Zapowiadali burze, a tymczasem słońce prażyło mocno!

Dalej już zaczęło się kombinowanie. Wymyśliłem więc trasę, by możliwie krótkim objazdem dojechać do Ustki. Trochę R10, trochę drogami podrzędnymi, trochę szlakiem „zwiniętych torów”. Pogoda sprzyjała, więc nie było ważne, że miejscami już nie było tak wygodnie jak szlakiem Odra-Nysa.

Odcinki szlaku „zwiniętych torów” były grząskie, piaszczyste. Ale za to sklepów wiejskich było po drodze sporo, więc można było gasić pragnienie zimnym piciem bez ograniczeń. A jeśli chodzi o drogi asfaltowe, to rzeczywiście trochę momentami można się było wystraszyć, gdy jakiś kierowca kretyn wyprzedzał zbyt blisko, albo inny baran zajeżdżał drogę z piskiem opon tylko po to by wyrazić swoje dogłębne niezadowolenie z tego, że jadę rowerem tą drogą. No bo kto to by pomyślał, że ktoś może jechać drogą publiczną rowerem? Przed Ustką już dostałem się do szlaku R10. Dobrze dla nich (tych furiatów za kierownicami samochodów), bo mogliby źle skończyć w konfrontacji ze mną – tak słownej jak fizycznej…

Robiło się coraz ciemniej, bo coraz więcej ciężkich burzowych chmur pojawiło się na niebie, stłoczyło i przesłoniło słońce. Nie wiedziałem jeszcze na ile grozi to deszczem czy burzą. Na wszelki wypadek postanowiłem tutaj stanąć na obiad i ewentualnie przeczekać ulewę.

Trafiłem do Pa Limonka. Trochę taki bar mleczny, ale sporo ludzi, zwłaszcza starszych, sympatyczna starsza Pani za ladą, której pomogłem założyć rolkę w terminalu płatniczym, bym mógł zapłacić kartą i jak się okazało, bardzo smaczne jedzenie. Wziąłem zestaw dnia z pomidorową i spaghetti bolognese. I powiem Wam, że zupa prawie mi się z talerza wylewała, a spaghetti dostałem nie mniejszą kopę. Ceny przy tym rozsądne. Najadłem się porządnie! Także jeśli chcecie w Darłówku zjeść domowy obiad, to polecam „Pa Limonka”.

Jedząc obiad bacznie obserwowałem niebo i wyglądało to słabo. Nie poprawiały mojego nastroju prognozy pogody, bo miały być deszcze i gwałtowne burze koło 15-17. Do tego alerty smsowe jakie dostałem pół godziny temu ostrzegające przed wichurami, gradem i zrywaniem sieci energetycznej. Zadzwoniłem na kemping. Dopiero do trzeciego się dodzwoniłem. Podjechałem. Zobaczyłem tak jak to w opinii map Google, mały przydomowy rodzinny kemping miłej starszej Pani. Podjąłem decyzję, że dzisiaj mimo krótkiego dystansu, zostaję tutaj na noc, przeczekam burzę, wypiorę swoje rzeczy i się zrelaksuję.

Właścicielka kempingu na pytanie, jakiej pogody możemy dzisiaj się spodziewać, patrząc na ciemne niebo, powiedziała, że nie wydaje jej się, żeby miało padać, że nad morzem bardzo szybko pogoda się zmienia i żebym był bardziej optymistą. Może i racja? Niestety nie ma tutaj pralki, ale dosłownie 100 m dalej jest pralnia samoobsługowa i Żabka… Odświeżyłem się więc, pozbierałem ciuchy i poszedłem do pralni. Dwie pralki i dwie suszarki na monety. Pranie kosztowało mnie 24 zł, suszenie 6 zł. Nie mam rozeznania ile to przeciętnie kosztuje, bo mam własną pralko-suszarkę, ale gdybym miał raz w tygodniu wydać tyle na pranie, to bym raczej kupił pralkę na raty. Suszenie nie było skuteczne całkowicie, więc powiesiłem pranie na sznurze na kempingu (a raczej ogrodzie tej Pani), a ponieważ się wypogodziło, to namiot schnął a resztę szpeju mokrego wyciągnąłem na słońce. Poszedłem zwiedzić Ustkę i na plażę.

Ustka sprawia bardzo przyjemne wrażenie. Lepsze niż Darłówko, czy nawet Kołobrzeg. Jakoś tak mniej mnie raziła szpetota tych reklam, krzykliwych szyldów. Dało się znaleźć miejsca, gdzie te charakterystyczne stare domy i budynki z muru pruskiego nie zepsuto zbytnią nowoczesnością.

A właśnie! Ciekawostką jest, że dotychczas mijałem budynki i domy szachulcowe, a teraz są one z muru pruskiego. Na czym polega różnica? Na tym, że wypełnienie pomiędzy drewnianymi belkami w szachulcu jest z gliny i słomy bądź trzciny. Mur pruski wypełnienie przestrzeni między ciemnymi drewnianymi belkami ma z cegły dla kontrastu pomalowanej na biel.

Na plaży dzisiaj bardzo wiało. Do tego woda była bardzo zimna, więc po kąpieli wytrzęsło mnie solidnie. Opalanie też nie miało większego sensu, bo okropnie wiało. Nawet się nie zdrzemnąłem. Ruszyłem więc w miasteczko zobaczyć, co ma mi do zaoferowania? Nie trafiłem niestety na ławeczkę Ireny Kwiatkowskiej a jest na końcu promenady idąc od latarni. Ja wyszedłem z plaży i szedłem w drugą stronę. Minąłem, a szkoda… Do bunkrów Blüchera można się dostać przeprawą dla pieszych. Jednak mnie nie chciało się tam stać i czekać aż taki podwieszony na linach mostek obróci się, by dać ludziom przejście. Spacerowałem po Ustce w słońcu. Nieśpiesznie. I ogólnie spodobało mi się to miejsce.

Zgłodniałem jednak, więc rozglądałem się za czymś na kolację. Chciałem coś regionalnego, ale od kilku dni w Polsce nic takiego nie widziałem. Pewnie da się gdzieś znaleźć. Ale trzeba szukać, specjalnie odbijać z trasy. Zastanawia mnie to właśnie, dlaczego przeciętny polski turysta, gdy jedzie nad morze, to nie szuka regionalnych przysmaków, tylko wciąga kilogramami fastfood? Czy to jest właśnie ten czas, gdy „wreszcie można jeść co się chce?” Czy też przeciętny polski turysta właśnie tak je na co dzień? Pierogi, schabowe, spaghetti, pizza, kebab, gofry i żurek czy rosół? Już nie oczekuję, że się w każdym miejscu pojawi bar wietnamski, uzbecki i sushi, ale dlaczego do cholery nie ma tutaj oprócz smażonej ryby nic regionalnego?

Zabieganki. Tak, to nie literówka. Zabieganki. Zapiekanki dla zabieganych. A obok truskawki i czereśnie. Poprosiłem o ćwierć kilo truskawek i ćwiartkę czereśni. Pani dziwnie się na mnie popatrzyła. Mało pieniędzy? Nie. Muszę to dzisiaj zjeść. Sam. Więcej nie mam gdzie wsadzić. Zabieganki obok. Wygląd miejsca mnie raczej odstraszył niż zachęcił, bo krzyczy tutaj wszystko. Nawet krzykliwy wygląd Pani Iwony, „której zdanie się tutaj liczy” jak informuje tabliczka. Pajda ze smalcem, zapiekanka z PRLu, oranżada z PRLu. Ceny chyba też, ale zaryzykowałem zabiegankę model PRL, czyli standard. Na bagietkę niemal półmetrowej długości Pani Iwona daje sos grzybowy z cebulą, na tym ser żółty i keczup. Buła dobra, sos zbyt rzadki, zbyt dużo cebuli, sera żółtego za mało i najgorszy keczup, z tych najtańszych… Może w PRL-u były tylko takie keczupy? Nie pamiętam, ale 23 zł za to coś i do tego wyłącznie w gotówce, to przesada. Jeszcze Pani Iwona spytała się mnie, jak zjadłem, czy mi smakowało… Czy jest Pani pewna? Spytałem Panią której zdanie tylko się tutaj liczy. Tak. No to powiedziałem zgodnie z sumieniem, że „no kiepsko, no”. Na szczęście widziałem jej żywe zainteresowanie. Na koniec zaprosiłem do Rzeszowa na zapiekankę z dworca w niższej cenie i lepiej smakującą i tyle. Pani się ma pojawić w Rzeszowie! Wow! Już myślałem, że się na mnie wydrze 🙂

Gdy wróciłem na kemping zobaczyłem dwóch gości na niemal identycznych grawelach rozbijających się w jednym namiocie koło mnie. Twierdzą, że oni duże przebiegi dzienne robią. Spoko. A mnie dzisiaj się nie spieszyło. Chwilę później pojawił się człowiek z rowerem typu fat bike. Jest to rower na baloniastych grubych oponach. Da się takim czymś jeździć po piasku, np. po plaży. Rozbił się koło mojego namiotu. Od słowa do słowa i się okazało, że Andrzej też jest z Rzeszowa! Sympatycznie się nam przegadało wieczór. Podpatrzyłem w Jego ekwipunku kilka rzeczy, które myślę i sobie sprawić. Spakowany jest w stylu bikepacking, więc wszystko na ultralekko. Bardzo fajnie. Jednak czas zleciał i trzeba było się położyć w namiocie. Skończyłem relację i poległem.

A już w kolejnej relacji o długiej trasie, ale na szczęście w słonecznej pogodzie.

Tymczasem TUTAJ możecie zobaczyć ślad trasy ze Stravy.

Dziękuję Wam za uwagę,

VLQ on Tour

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz