Dzisiaj wstałem wcześniej, bo o 6 rano. Po analizie prognozy pogody, wymyśliłem plan na dalszą trasę. Dzisiaj ma być ładnie, więc muszę docisnąć i przejechać długi odcinek, by jutro, gdy mają być częste przelotne deszcze i przelotne gwałtowne opady deszczu z burzami, zostawić sobie do pokonania mniej kilometrów. Starałem się więc możliwie sprawnie wszystko tak ogarnąć, by mieć dużo czasu na wiele kilometrów. Mycie, pakowanie, rozgrzewka, nagranie walki „w cieniu” dla mojej bokserskiej paczki kamerką GoPro, bo niestety okazało się, że Bronkowi zabroniono tutaj latać. Strefa zakazana (pewnie ze względu na kapitanat i pływające kanałem jednostki nieopodal). Zamieniliśmy jeszcze kilka zdań z Andrzejem i ruszyłem.
Celem na dzisiaj jest Karwia! To wioska nad morzem bałtyckim, którą pamiętam jeszcze z wyjazdów z Dziadkami maluchem jako dzieciak. Ciekaw jestem, czy coś jeszcze będzie wyglądało podobnie do moich wspomnień? Początkowo jechałem szlakiem R10, jednak dokonałem zmiany w trasie, by ominąć najpierw Rowy, a później Kluki. Bardziej zależało mi na tym, by sprawnie dojechać do Łeby i Karwi niż by trzymać się stricte szlaku. Pojechałem więc w kierunku na Machowinko, Objazd, Gąbino i za Czystą już podążałem szlakiem.
Pogoda rzeczywiście zgodnie z prognozami była bardzo ładna. Słońce świeciło. Jedynie wiatr był boczny. Dało się odczuć różnice w ukształtowaniu drogi gdy zjechało się ze szlaku rowerowego. Dobre było to, że droga asfaltowa, czasem lepsza, czasem gorsza „ulepianka” której nikt od wieku lat nie wymienił nawierzchni tylko łatane są na wiosnę dziury wychodzące w zimie. Gorzej było z tym, że niektórzy kierowcy wyprzedzali mnie zdecydowanie zbyt blisko i to, że więcej było podjazdów i zjazdów. Nie było tak równo jak dotychczas na szlaku. I nie ma się co dziwić, wszak po kilkuset kilometrach po płaskim, człowiek się odzwyczaja od podjazdów gdy jedzie równym wałem przeciwpowodziowym albo wzdłuż wybrzeża gdzie jest też płasko.
Przejeżdżając przez okolice Wierzchocino, jechałem przez las obok malowniczego małego jeziorka o wdzięcznej nazwie ŚMIERDZONKO… Wąchałem, wąchałem i nie wiem, dlaczego tak zostało nazwane…
Później dojechałem do szlaku, który zbliżał się do Słowińskiego Parku Narodowego. Zatrzymałem się na chwilę w małym wiejskim sklepiku na loda i zimne picie. Obok parasol a pod nim stół z ławami. Usiadłem odpocząć. Niedługo później dojechała para rowerzystów rozmawiających po angielsku. Dosiedli się do mnie pod parasol. Z rozmowy wynikło, że on jest Brazylijczykiem, a ona Polką mieszkającą z nim w Brazylii i przyjechali tutaj na wakacje. Wybrali się na rowerach wzdłuż wybrzeża. I w tej chwili przyszła Sprzedawczyni z tego sklepiku i zaczęła nam opowiadać o petycji, jaką mieszkańcy wioski Izbica podpisują by skierować do dyrektora Słowińskiego Parku Narodowego. Chodzi o fragment szlaku R10 biegnący przez Kluki. Praktycznie każdy, kto jechał tym szlakiem już zwracał mi uwagę, by to miejsce omijać. Powodem jest fatalny stan tego odcinka, przez co pokonanie piasku, błota i co tam jeszcze, trwa długo, jest frustrujące dla sakwiarzy. Dyrektor Parku zaś nie widzi potrzeby zrobienia z tym czegokolwiek. I jak się okazało, przeszkadza to nie tylko turystom, ale też mieszkańcom okolicznych wiosek. Petycję oczywiście podpisałem. Właśnie poznani rowerzyści również. Pojechaliśmy w tym samym kierunku, ale w różnym tempie.
Najgorszy odcinek tej wyprawy to zdecydowanie piaski Słowińskiego Parku Narodowego oraz droga wzdłuż jeziora Łeba przed samą Łebą. Frustracja, co ciekawe, była stopniowana z każdym kilometrem. Jechałem przez lasy Parku. Początkowo przyjemnie, bo w cieniu, ścieżka uklepana, więc nie było problemów. Od pewnego momentu jednak coraz więcej piasku, aż w pewnym momencie nie dało się już jechać. Naprawdę nie ma nic gorszego dla sakwiarza na rowerze ważącym prawie 20 kg i z około 20 kg bagażu na nim niż grzęźnięcie w sypkim piasku. No po prostu nie do pomyślenia! To ma być szlak rowerowy? Który zresztą niedawno został przemianowany z R10 na EuroVelo? Ja rozumiem ciągotki niektórych projektantów do „urozmaicania” nawierzchni. Czyli, że nie wszędzie na szlaku będzie asfalt. „Puśćmy rowerzystów przez las – tam jest taka fajna ścieżka, albo przez łąki, czy pola – będą mieli urozmaicenie”… Naprawdę nie mogę tego zrozumieć, dlaczego takich projektantów nie zmusza się najpierw do odbycia „przejażdżki” obładowanym rowerem z czterema sakwami, a najlepiej jeszcze z przyczepką tym projektowanym przez nich szlakiem, żeby dobrze przemyśleli decyzję o zaprojektowaniu właśnie tą drogą szlaku rowerowego… Chodzi mi o to, że mijałem sporo turystów rowerowych obładowanych o wiele bardziej niż ja. Mieli nawet przyczepki z dziećmi w środku. I to bardzo dobrze! Tylko że oni przecież w takich piaskach nie mają możliwości jechać. Wybierając się w trasę szlakiem rowerowym, oczekujemy, że ktoś to dobrze zaplanował, zaprojektował, wytyczył, wykonał i oznakował. A na takich odcinkach niestety, co pomyśli sobie ten Brazylijczyk? Oprócz tego, że w Polsce taka fajna natura, parki i w ogóle? Zobaczył polskie partactwo. Niby fajnie, ale coś jest spieprzone i wcale nie zanosi się na to, żeby ktoś to poprawił, skończył, czy poniósł konsekwencje partactwa…
Wzdłuż jeziora Łebsko jedzie się piaszczystą ścieżką. Ciężkie tylne koło zapada się, przednie zaś nie łapie przyczepności. Przez to, żeby utrzymać równowagę, trzeba jechać odpowiednio szybko i co jakiś czas mocno naciskać na pedały, by wyjść z takiego „wirażu”. Wkurzyłem się. Gdyby jeszcze był to jakiś króciutki odcinek, to spoko. Tętno szalało, a ja chcąc dojechać do Łeby na obiad, musiałem wykonać o wiele więcej pracy nogami, niż zakładałem. Ale dojechałem. Pojechałem do centrum. Nie szukałem zbyt długo miejsca na popas. Trafiłem do Willi Róża. Wziąłem zestaw dnia, czyli pomidorową z makaronem i dorsza z ziemniakami i surówkami.
Po odpoczynku i napełnieniu się energią, ruszyłem dalej. Pogoda sprzyjała, więc chciałem dojechać dzisiaj jak najdalej. Niewiele za Łebą znów spotkałem parę z Brazylii. Oni również zatrzymali się w Łebie na obiad, chociaż na krócej. Założyli, że im wystarczy dojechać do Białogóry. Ja miałem nieco dalej. Dlatego przycisnąłem, by jechać szybciej. Dalsza droga szła mi już sprawnie. Wiatr częściej wiał w plecy. Niepokojące były jednak ciemne chmury nadciągające z południowego zachodu.
Za Białogórą szlak już zmienił swój charakter. Był o wiele lepiej oznakowany, poprowadzony lasami. Wygodna nawierzchnia. Więcej turystów rowerowych z sakwami i bez, więcej dzieci, więcej też pieszych spacerujących w sposób nieutrudniający jazdę rowerzystom. Aż do miejsca, w którym było zatłoczenie harcerzy. Dębki.
W samych Dębkach z kolei tłum ludzi snujących się gdzie i jak popadnie. Mój dzwonek rozgrzał się do czerwoności. Nie miałem ochoty snuć się jak Ci ludzie z prędkością poniżej 10 km/h. Chciałem sprawnie przejechać tędy rowerowym szlakiem. Większość na dźwięk dzwonka uskakiwała ze ścieżki rowerowej. Ale byli też i tacy, którzy absolutnie nic sobie nie robili z tego, że sygnalizowałem, że chcę przejechać ścieżką, na którą oni nie mają wstępu. Pewnie wydawało im się, że skoro jest tutaj dużo ludzi, to nie ma znaczenia, czy idą chodnikiem, drogą, czy ścieżką rowerową – oni są na jakimś deptaku wyłączonym z ruchu wszystkich innych poza pieszymi. Gdy w końcu przejechałem ten fragment, miałem już blisko do Karwi – mojego celu.
Karwia tak się zmieniła, że kompletnie nie poznałem żadnego z miejsc jakie miałem we wspomnieniach z dzieciństwa. Kiedyś była to mała wioska rybacka z jednym sklepem, kilkoma smażalniami i jednym polem namiotowym. Teraz wzdłuż ulicy ciągnącej się wzdłuż wybrzeża ciągnął się nieprzerwany sznur knajpek, smażalni, lodziarni, kebabowni, sklepików, noclegów. By dojechać do kempingu na który wcześniej się dodzwoniłem, musiałem przez to wszystko przejechać praktycznie na drugi koniec Karwi. Tylko z tego kempingu ktoś odebrał telefon. A ponieważ nie planowałem już więcej noclegów przy wybrzeżu, stwierdziłem więc, że nie będę wybrzydzał, tylko zatrzymam się tutaj bez względu na warunki na nim, czy co tam będzie.
Kemping okazał się być dość dużą wykoszoną łąką na której przy wjeździe stał jeden mały domek działkowy – recepcja i kilka kontenerów sanitarnych. Spytałem się o prąd, ciepłą wodę, pralkę. Dowiedziałem się, że nocleg dla mnie z małym namiotem kosztuje 25zł, za prysznic dodatkowo 6zł, a prąd mogę użyć tylko w recepcji do naładowania telefonu. Płatność tylko gotówką. Paragon żadnego nie dostałem. Krótko mówiąc – szara strefa. Zapłaciłem i od razu rozstawiłem namiot i wypakowałem się. Wykąpałem, przebrałem i poszedłem do centrum Karwi, by coś zjeść na kolację. W końcu dzisiaj zrobiłem ponad 120km, więc byłem głodny. W tym czasie niebo pociemniało i zerwał się wiatr. Sprawdziłem prognozę pogody. Niestety, jutro będzie padało niemal cały dzień. Przelotnie, ale gwałtownie.
Niestety, ale absolutnie nic co miała Karwia do zaoferowania w ramach kolacji mnie nie przekonywało. Dlatego wstąpiłem do Żabki i kupiłem kilka produktów na kolację i śniadanie. Wiedziałem, że dzisiaj i jutro rano zjem już praktycznie całe swoje zapasy jedzenia. Nie przejmowałem się tym jednak, bo jutro jest środa, więc zawsze coś będzie otwarte i będę mógł zjeść coś po drodze. Zacząłem pisać kolejną relację, ale byłem tak zmęczony, że szybko zasnąłem. Jutro nie muszę się zrywać wcześnie rano, bo do Sopotu zostało mi około 65km. Nie wiedziałem jednak jak będzie z deszczem, więc na wszelki wypadek ustawiłem budzik na 6 i zasnąłem.
W kolejnej relacji opiszę Wam ostatni etap tegorocznej wyprawy, gdy z powodu pogody zmieniłem cel z Helu na Sopot i jadę by spotkać się z moją koleżanką z Niemiec, której nie widziałem 20 lat!
Dziękuję za uwagę,
VLQ on Tour