Obudziłem się z budzikiem o 6. Widzę, że namiot wciąż jeszcze mokry, krople stoją na jego powierzchni, ale słońce świeci i grzeje. Stwierdziłem więc, że za pół godziny będzie suchy i wstanę i się szybko ogarnę. Obudziłem się po 10 minutach, gdy zacząłem słyszeć coraz szybciej padające krople deszczu na powierzchnię namiotu. A słońce wciąż jeszcze świeci. Wyszedłem się zorientować w sytuacji. Na wschodzie chmur mało i słońce jara jak wściekłe a z zachodu idzie MROK… Ciemne, gęste, burzowe chmurzyska, które swoją grozą zepsują każdą radość o poranku…
Gdy trochę zelżało, zobaczyłem, że ciemne chmury wraz z całą swoją grozą poszły na wschód. Ogarnąłem się więc szybko, ugotowałem parówki i zrobiłem kanapki, wypiłem kawę i wtedy zorientowałem się, że z zachodu znów idzie groza… Zacząłem się uwijać szybko, ale dosłownie po 5 minutach zapadła ciemność i zaczęło padać. Wrzuciłem więc cały majdan do namiotu i zamknąłem się w nim. Tam się pakowałem. Niewygodnie, bo i tak do jednej sakwy najpierw musi wejść złożony namiot, a później reszta rzeczy, by dobrze to upakować w sakwie.
Gdy tylko znów deszcz przestał padać, szybko się spakowałem i wyjechałem z kempingu obawiając się, że deszcz znów zacznie swój koncert i będę miał nie tylko namiot mokry, ale jeszcze resztę rzeczy. Drogę wytyczyłem w mapy.cz kierując się na Sopot i kemping Park45. Dzwoniłem tam wczoraj i miałem potwierdzenie, że będzie dla mnie miejsce. Kemping w opiniach Google Map wyglądał obiecująco. Owszem, zastanawiałem się nad hostelem, by spać pod dachem a nie deszczową chmurką, ale zaważyła chęć dania szansy namiotowi na wyschnięcie przed powrotem do domu, bo po tylu dniach jeżdżenia spakowanym i mokrym zaczynał po prostu śmierdzieć. Nawigacja pokazywała 63km dystansu do pokonania dzisiaj. To niewiele. Jednak prognozy pogody podawały, że przynajmniej do 14 będą cały czas przelotne, ale gwałtowne ulewy.
Najpierw jechałem szlakiem R10. Jednak już od Jastrzębiej Góry do Swarzewa musiałem pomykać drogami lub ewentualnie fragmentami ścieżek rowerowych. Teren był zdecydowanie bardziej pofałdowany niż przez ostatnie dni. A dlaczego napisałem, że fragmentami ścieżek? Bo to wygląda tak, że wjeżdżając do jakiegoś miasteczka czasami jest wzdłuż drogi ścieżka rowerowa często przechodząca w ciąg pieszo – rowerowy jednak gdy kończy się miasteczko, kończy się też i ścieżka albo chodnik. Nie były to najbardziej ruchliwe drogi, jednak w sytuacji gdy nawierzchnia asfaltowa jest mokra po ulewie, mijające cię samochody, a zwłaszcza te duże ciężarówki z naczepami, tworzą fontannę wody która zalewa cię od stóp do głów.
Ciemne chmury deszczowe ścigały mnie cały czas. Do tego wiał silny wiatr, który od momentu gdy przestałem jechać na wschód a zacząłem jechać na południe zmienił się ze sprzyjającego w plecy w silny boczny wiatr. Utrudniało to jazdę. W Strzelnie gdy zaczęło coraz silniej kropić, wyczułem co się święci i zjechałem do przydrożnego sklepu. Były tam przed nim duże parasole oraz stoły z ławkami. Postawiłem rower pod parasolem i poszedłem do sklepu po drożdżówkę i picie. Gdy wróciłem, lało na całego! Nie siedziałem tam jednak sam. Siedziało dwóch starszych „tubylców” popijających piwko. Po wymianie grzecznościowych „skąd jesteś” i „gdzie to jedziesz” zeszli na temat drożyzny i jak to ich PiS oszukał. Im bardziej się obaj nakręcali, tym ciężej było ich zrozumieć, bo wstawiali coraz więcej kaszubskiej gwary. W pewnym momencie stwierdziłem, że już kompletnie nie rozumiem, co do mnie mówią. Panowie! Ja jestem z Rzeszowa i kompletnie już nie rozumiem, co wy do mnie mówicie! Roześmieli się obaj. A ponieważ deszcz przechodził, to podziękowałem za rozmowę, wsiadłem i pojechałem dalej.
Dojechałem do Pucka. Wrócił szlak R10, ale prowadził z pominięciem starego historycznego miasta. Stwierdziłem, że nie ma możliwości, bym nie zobaczył jak wygląda, więc zjechałem w kierunku na rynek. Gdy tylko dojechałem, znów zerwał się silny wiatr i zaczęło kropić. Stwierdziłem więc, że lepiej jeśli podjadę trochę dalej i jak będzie padać schronię się gdzieś. Tak zrobiłem. Padały już duże krople, gdy dostrzegłem piekarnię – kawiarnię. Postawiłem więc rower i wszedłem do środka zamawiając kawę i drożdżówkę z malinami. Znów rozpętała się ulewa. Ale kawa smaczna, mnie się nie śpieszyło, więc spokojnie czekałem aż ulewa przejdzie.
Po pół godzinie znów byłem w drodze. Minąłem Rumię i w lekkim deszczu wjechałem do Gdyni. Świetne ścieżki rowerowe tutaj mają! Jedyny problem się pojawił w tym, że w pewnym momencie zorientowałem się, że jadę pod prąd! Okazało się, że przegapiłem miejsce, w którym jeden kierunek puszczony był jedną stroną drogi, a ja zacząłem jechać lewą stroną drogi, którą mijali mnie tylko rowerzyści z naprzeciwka jadący. Stanąłem więc na światłach. Podeszła do mnie dziewczynka i powiedziała: „Proszę pana, jedzie pan pod prąd – pana kierunek jest po tamtej stronie drogi”… „Tak, już wiem – właśnie się zorientowałem”.
I znowu ulewa. Niestety przyszła tak szybko, że nie miałem możliwości dojechać do czegokolwiek, by się schronić pod dachem. Stanąłem więc pod dużym drzewem, próbując wypatrzyć coś lepszego. W tym czasie mijało mnie sporo rowerzystów bez bagaży, więc raczej na co dzień mieszkających tutaj, którzy mokrzy i pomimo ulewy gnali na pełnym gazie przed siebie. Mogłem zrobić to samo, tylko że oni za 4km będą w ciepłym domu, pracy czy sklepie, a ja miałem jeszcze trochę km i brak możliwości wysuszenia rzeczy. Pogoda w nocy była niepewna, bo prognozy pokazywały różnie…
Gdy deszcz przeszedł, ruszyłem, a będąc w Gdyni w centrum, stwierdziłem, że muszę podjechać do portu by sprawdzić, czy będą tam stały żaglowce jak to było kilka dobrych lat temu, gdy byłem tu ostatni raz. Minąłem skwer Kościuszki i wjechałem w al. Jana Pawła II. Jest dobrze! Minąłem okręt wojenny, Dar Młodzieży i Galeon Dragon. Wiało. Zrobiło się zimno. Musiałem więc wyciągnąć kurtkę. Zrobiłem kilka zdjęć, napiłem się, zjadłem batona i pojechałem w kierunku Sopotu.
Wszystko było dobrze do momentu, gdy dojechałem do Sopotu. Chciałem najpierw dojechać do kempingu, rozstawić namiot i dopiero wtedy ogarniać resztę spraw. Pojawiły się estakady, podziemne przejścia i w tym całym komunikacyjnym bałaganie ścieżki rowerowe – jedno i dwukierunkowe. I bądź tu mądry. Nawigacja pokazywała, bym jechał drogą dla samochodów. Mogłem to zrobić, ale skoro są ścieżki, to lepiej jest nimi jechać. Pobłądziłem trochę, zawróciłem, aż w końcu sprawdziłem na mapie i pojechałem „na czuja” nie kierując się nawigacją usilnie kierującą mnie na drogę dla samochodów. I to był dobry pomysł, bo wjechałem jak należy.
W końcu trafiłem w okolice molo w Sopocie. Dużo ludzi tutaj było! Cała ta strefa jest wyłączona z ruchu, również rowerzystów i co ciekawe, wszyscy rowerzyści grzecznie schodzili ze swoich maszyn i prowadzili je przez ten plac. Żeby wejść na sopockie molo, trzeba kupić bilet. I nie to, że skąpię kasy, tylko to, że nie widziałem w tym spacerze po molo dzisiaj sensu, dlatego poszedłem dalej. Od molo kemping jest niewiele oddalony i dojechałem do niego ścieżką rowerową poprowadzoną wzdłuż plaży.
PARK45 przywrócił moją nadzieję w jakość polskich kempingów. Miła obsługa w recepcji, człowiek, który meleksem poprowadził mnie po polu proponując miejsce na rozbicie namiotu, rejestracja w recepcji poprzez wpisanie samemu danych w tablecie, płatność kartą. Toalety czyste, nowe, często sprzątane, dużo sanitariatów, sporo umywalek do mycia naczyń i innych sprzętów poza sanitariatami, wiaty zadaszone ze stołami i ławkami, by wygodnie przyrządzić sobie jedzenie, wszędzie gniazdka z których można korzystać, by naładować swoją elektronikę, pralnia, restauracja i bar na terenie kempingu z niewygórowanymi cenami, a cały teren ogrodzony i szlaban na wjeździe sprawdzający wchodzących i wychodzących, czy posiadają opaskę uprawniającą do wstępu. A wszystko to blisko centrum Sopotu za 43zł. I taką cenę za taką jakość, to ja absolutnie akceptuję! Rozbiłem namiot na wzniesieniu pod drzewem, wykąpałem się, przebrałem i ruszyłem w miasto.
Umówiłem się bowiem z moją koleżanką z czasów, gdy będąc studentem pracowałem w wakacje w ramach „Sommerferienarbeit” w Niemczech. 20 lat minęło odkąd widziałem się z Anią ostatni raz. Bardzo miłe wspomnienia naszych spotkań w gronie w którym był jeszcze Krzysztof „Herr Wojdillo”. Krzyśka losy rzuciły do Francji i w Polsce pojawia się rzadko. Z Anią zaś minęliśmy się niestety w 2016 roku, gdy przyjechałem na rowerze przez GreenVelo z Brzózy Królewskiej do Helu. Ania wówczas pojechała na wakacje dosłownie kilka dni przed moim przyjazdem. Bardzo się cieszyłem na to spotkanie. I to był główny powód, dla którego zmieniłem trasę tegorocznej wyprawy. Początkowo chciałem dojechać docelowo na Hel, ale ta pogoda, te burze, deszcze, zimne morze i wiatr spowodowały, że nie widziałem już frajdy w leżeniu na plaży 2 czy 3 dni. Gdyby było gorąco, słonecznie, to pewnie chciałbym wypocząć na plaży helskiej. A tak, stwierdziłem, że wolę wcześniej dojechać do domu. Z Anią zaś chciałem się spotkać tak czy siak. Jednak gdy dowiedziałem się 3 dni temu, że Ania jest tylko do czwartku i jedzie na wakacje, to zmieniłem swoje plany i trasę. Chciałem się w środę z Anią spotkać.
Umówiliśmy się w dworcowej kawiarni „pociąg do… kawa & bajgle”. Ale ponieważ byłem już bardzo głodny, to wypożyczyłem hulajnogę i chciałem wcześniej zjeść coś tajskiego. Przy kempingu stało kilka hulajnóg, które można było wypożyczyć poprzez aplikację. Zainstalowałem LIME. Zarejestrowałem się w niej, bo przyznam się, nie używałem wypożyczanej w aplikacji hulajnogi jak dotychczas. Owszem, jeździłem hulajnogą elektryczną, ale to prywatna hulajnoga Jagody. Zeskanowałem kod QR na wybranej przeze mnie hulajnodze, poklikałem co trzeba w aplikacji, odepchnąłem się, nacisnąłem przycisk gazu i… nic. Próbuję jeszcze raz – nie jedzie… Jeszcze raz – dalej bez skutku. Poziom baterii hulajnogi – 100%, ale wciskanie gazu nie powoduje, że hulajnoga jedzie. Wcisnąłem w aplikacji zatrzymaj, wcisnąłem, że jest problem z hulajnogą z gazem i mimo wszystko z karty ściągnęło mi 3,99zł. Wziąłem drugą – ta sama procedura – skanowanie itd. Ruszyłem. Teraz już myślę, że wiem, co było moim błędem. Chodzi o to, że trzeba stanąć jedną nogą na hulajnodze, drugą się odepchnąć i dopiero wtedy wcisnąć gaz. Hulajnoga zaskakuje po ułamku sekundy. Dość długim – tak jakby się wahała, czy chce to zrobić? A ja odpychając się na hulajnodze już miałem wciśnięty przycisk gazu… Chyba o to chodziło przy tej pierwszej, choć nie mam pewności.
W każdym razie dojechałem do restauracji wietnamskiej, która była po drodze do dworca. Tajskie były zbyt oddalone. Wziąłem wieprzowinę w sosie pięciu smaków z makaronem i surówką. Słabe to było, ale ciepłe i pożywne. Dojechałem do dworca i znalazłem kawiarnię. Wchodzę, rozglądam się, bo sądziłem, że skoro jestem przed uzgodnionym czasem, to muszę znaleźć stolik dla naszej trójki. Ania bowiem napisała mi, że będzie z Kristoffem – mężem, którego powinienem pamiętać z tamtych odległych czasów pracy w Niemczech w Mitarbeiter Service. Zobaczyłem Anię. Myślała, że jej nie poznałem… Oczywiście że poznałem, bo naprawdę niewiele się zmieniła! Gdy Krzysiek do nas chwilę później dołączył, poznałem również jego. Myślę, że to oni mogli mieć większy problem z poznaniem mnie, bo w tamtych czasach miałem sporo włosów i na głowie i na twarzy, a teraz jakiś łysy z brodą się pojawił.
Ależ było miło! Powspominaliśmy stare czasy, powypytywali o to, co teraz robimy, o dzieciach, o wszystkim. Augsburg, Heike Buerner, jej mąż, co już nie żyje, Herr Wojdillo, wilcza krew, ogromne wiatraki, rowerowe przejażdżki, wakacje we Wiedniu, odwiedziny MS po latach, co tam się zmieniło. To takie tematy, w których my wiemy o co chodzi, ale nikt inny nie. I niech tak właśnie zostanie…
Czas jednak leciał nieubłaganie, a że siedzieliśmy od 18:30 chyba, to trzeba było się rozstać. Chciałem odprowadzić Krzysztofa i Anię do samochodu, bo miałem zamiar wrócić pieszo – miałem czas. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Zaproponowali mi podwiezienie do kempingu. Bardzo to było miłe! Po drodze pokazali mi, gdzie mieszka szef „Totalnej opozycji” – niejaki Donald. Wysiadłem pod kempingiem, a oni pojechali do domu w Gdyni.
Namiot zdążył wyschnąć smagany wiatrem. Nie padało już bowiem od kiedy pojechałem spotkać się z Anią i Krzysztofem. Mimo tego, że było zimno i wietrznie, oprócz namiotu wyschły również inne moje rzeczy i ręcznik. Dobrze, bo jutro o 9:59 odjeżdżam z dworca centralnego w Sopocie pociągiem Artus. Na szczęście na kempingu był spokój i porządek. Nikt nie hałasował. Można było się wyspać.
W kolejnej relacji ponownie poznam uroki PKP i terminowości pociągów oraz zrobię podsumowanie wyprawy.
Dziękuję za uwagę!
VLQ on Tour