Dzień 10 – Ishøj Camping – Præstø schron

Mimo chłodnej i wietrznej nocy, poranek był w miarę słoneczny nie licząc chmurek, które przesuwały się leniwie. Ale gdy już się umyliśmy, zjedliśmy śniadanie i spakowali, słońce zapowiadało piękny dzień. Wyjechaliśmy przed 10, a pogoda była tylko coraz lepsza. Już nie było śladu po wczorajszych ulewach. I dobrze, bo na dzisiaj mieliśmy zaplanowany ponad 100-kilometrowy odcinek wzdłuż wybrzeża wschodniego duńskiej wyspy Zealand o oryginalnej nazwie Sjælland. Kemping w Ishøj uzmysłowił nam, z czego wynika jego i okolicznych pól namiotowych popularność. Były tutaj bowiem samochody i kampery z różnych krajów. Niemiec, Szwecji, Danii, ale też obok nas stał na noc kamper z norweskimi blachami. Ceny noclegów w Kopenhadze są wysokie nie tylko dla nas, jako Polaków, ale też dla innych turystów, nawet rodziny z Norwegii. Bliskość, bo 30km dla samochodu, to żadna odległość, od Kopenhagii sprawia, że kemping stanowi tanią alternatywę dla drogich miejsc noclegowych właśnie tam. Oprócz tego niektórzy, jak nasi sąsiedzi z kampera szwedzkiego wyjechali rowerami właśnie na zwiedzanie Kopenhagi. Tak więc – protip dla tych z Was, którzy chcieliby zwiedzić Kopenhagę niekoniecznie wydając sporo pieniędzy za hotel w tym mieście, rozważcie pole kempingowe. Na przykład w Ishøj.

Po 20km chciałem zrobić krótki postój na WC i znów się okazuje, że znalezienie toalety nie jest takie proste. Stacje samoobsługowe toalet nie mają. Centra handlowe składają się z kilku różnych marketów, ale żaden nie ma zaplecza sanitarnego. Dopiero kilka kilometrów dalej trafiliśmy na McDonald’s i zrobiliśmy przerwę na kawę i WC. Po 24 kilometrach przejeżdżaliśmy przez Køge. Urokliwe miasteczko, w którym szczególnie spodobały się nam stare budynki mieszkalne przypominające kamieniczki, stojące wzdłuż głównej drogi a zbudowane z muru pruskiego. Czyli drewniany szkielet i wypełnienie muru z cegieł. Budynki te mają kilkaset lat i nawet pomimo widocznego odkształcenia się ze względu na to że drewniany szkielet cały czas pracuje, trzymają swoją formę. Żebyście nie pomyśleli, że tam wszystkie budynki wyglądają właśnie tak, powiem, że takich budynków jest kilka, cała reszta jest murowana. Niektóre widać, że są starsze, ale znakomita większość z nich na oko wygląda na dość nowe budynki tylko wzniesione w stylu, który ma nawiązywać wyglądem do tradycyjnej zabudowy. Całość jednak wygląda bardzo przyjemnie. Co chwilę jakaś kawiarnia, piekarnia, pub, restauracja, aż chciałoby się tutaj na chwilę zatrzymać na kawę i ciasto. Niestety, musieliśmy jechać dalej.

7 kilometrów dalej jadąc przyjemną aleją pomiędzy szpalerem drzew dojechaliśmy do Zamku Vallø. Nie mieliśmy wielkich obaw zostawiając pod drzewem nasze rowery z całym dobytkiem i poszliśmy przez park obejrzeć to miejsce. Pięknie wystrzyżona trawa, oczywiście zrobotyzowanymi kosiarkami, ale o wiele większych rozmiarów, wszak park ogromny! Stare drzewa, fosa dookoła zamku. Wszystko pięknie zadbane i dostępne do zwiedzania. Tłumów nie było, ale poza nami kilkanaście osób spacerowało po parku. Zamek ponoć pierwotnie powstał w tym miejscu już w XIV wieku i od tamtej pory był rozbudowywany, przebudowywany. Początkowo należał do rodziny królewskiej, a od XVIII wieku został przekazany fundacji wspierającej niezamężne córki. W XIX wieku pożar znacznie zniszczył budowlę, ale do końca XIX wieku został odbudowany. O 1976 roku w budynku schronienie znajdują już nie tylko niezamężne kobiety, ale również rozwiedzione i wdowy. Tak pozostało do dziś. Zamek nie jest otwarty dla zwiedzających, więc można tu tylko pospacerować po ogrodach i zrobić zdjęcia z zewnątrz.

Kolejnym przystankiem na naszej drodze był mały kościółek w Holtug. Pewnie minęlibyśmy go, bo podobnie wyglądających na trasie kilka było, gdyby nie to, że chciałem przystanąć, a dostrzegłem w jego pobliżu ławy z siedzeniami. Gdy coś zjedliśmy i wypili, poszliśmy się przyjrzeć mu z bliska. Opcio sprawdził w internecie, że na jego elewacji powinien być kamień z wyżłobionymi runami. Kościółek jest z 1150 roku w stylu romańskim. le od XV stulecia został rozbudowany i powiększony o wieżę. Otoczony murem w obejściu ma cmentarz. Jak mi się podobają te skandynawskie cmentarze, już Wam pisałem, więc nie będę się powtarzał. Jako ciekawostkę, na cmentarzu dostrzegłem duży kamień z wykutymi na nim nazwiskami Sobieski. No! Nasi tu byli! Dość dawno, ale jednak! Okazało się, ku naszemu zdumieniu, że kościółek był otwarty, weszliśmy więc, by sprawdzić, co w środku. W każdej ławie modlitewniki, na ścianach malowidła, ale podwieszony u sufitu drewniany statek mnie naprawdę ujął! Szukaliśmy tego kamienia z runami, aż w końcu go znaleźliśmy – rzeczywiście był.

Jak narazie, Dania sprawiała wrażenie nieco mniej zurbanizowanej niż Szwecja czy Norwegia przez którą jechaliśmy. Może to za sprawą terenów przez które jechaliśmy? W każdym razie jechaliśmy przez płaskie tereny rolnicze. Dużo otwartej przestrzeni, o wiele mniej lasów, czasami wzdłuż drogi drzewa nasadzone rzędami po obu stronach. Ale i tak nie dawało nam to wytchnienia od tego cholernego, silnego wiatru. Co prawda nie jechaliśmy cały czas w jednym kierunku, bo droga nieco się wiła, jakby omijając poszczególne duże areały pól. Mimo to, wiatr mieliśmy albo w pysk, albo nieco boczny. Silny wiatr. Nic przyjemnego. Przynajmniej nie było zimno i nie padało. Po uginających się pod wiatrem drzewach widzieliśmy, jak mocno dmie. I po wiatrakach prądotwórczych, które co jakiś czas widzieliśmy. Można więc z tego wywnioskować, że wieje tutaj często i silno.

Szlak znów przybliżył się bardziej do wybrzeża. I po jakimś czasie zobaczyliśmy latarnię morską. Pojechaliśmy tam. Była to latarnia Stevns. Pięknie zachowania latarnia z XIX wieku, w której cały czas pracuje latarnik. Można wejść do środka, porozmawiać, zadać pytania a nawet pozwolono nam użyć telekopów w środku i dużych lornet do obserwacji wybrzeża.

Niewiele dalej podjechaliśmy do miejsca, w którym można podziwiać klify Stevns. To miejsce wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Przy urwisku stoi stary kamienny kościółek, ale nie to było najciekawsze. Białe klify. Wyglądały przepięknie w ten piękny słoneczny dzień. Można zejść 500 schodów, by dostać się na plażę i pooglądać te klify z dołu. Myśmy tego nie zrobili. Ale i tak widoki z góry były wspaniałe. Niestety dronem polatać nie wolno, bo to wszystko jest rezerwatem, ale też wiatr był bardzo silny, więc dronem latanie byłoby i tak ryzykowne. Cieszyliśmy się i tak widokami, zwłaszcza że w sąsiedztwie kościółka i klifów były jeszcze inne zabudowy, takie charakterystyczne dla tego rejonu Danii.

I znów dosłownie kilka kilometrów dalej natrafiliśmy na „muzeum Zimnej Wojny” (Cold War Museum Stevnsfort). Nie wchodziliśmy jednak do środka, bo na zwiedzanie musielibyśmy przeznaczyć godzinę. To zimnowojenna forteca z całym systemem podziemnych tuneli, w której mieściła się w tamtych czasach główna siedziba dowodzenia marynarką duńską. To co nam się udało zobaczyć, to kilka rakiet i samolotów. Ale w środku można zwiedzić centra dowodzenia, schrony z amunicją, kwatery żołnierzy… A to wszystko w chłodku podziemnego bunkra, gdzie można dotknąć i poczuć historię sprzed 50 lat i więcej.

Później jechaliśmy kanciastymi zygzakami pomiędzy polami, z których część już była po sianokosach, na części jeszcze rosły różne odmiany zboża, a część aż się prosiła o skoszenie. Wiatr wiał powodując falowanie łanów, słońce grzało, a my dojechaliśmy do Vemmetofte Klosterkirke, czyli klasztoru. Duży budynek otoczony ogrodami, a w sąsiedztwie sporo budynków gospodarczych. W jednym z nich istnieje możliwość przenocowania, ale jest to droga zabawa. W klasztorze tym produkowane, a może raczej wytwarzane są różne wyroby bio jak oleje, miody itp.

Jechaliśmy przez region, który nazywał się Faxe. Nazwa ta kojarzy mi się tylko z piwem Faxe. Bo gdy byłem mały i mieszkałem z Rodzicami, pojawiły się piwa w puszkach i kolekcjonowało się puszki po piwach. Tato miał takie właśnie Faxe i pamiętam że była to duża puszka, w której trzymaliśmy pędzle 🙂 Kilometry mijały, więc dobrze by było zjeść coś ciepłego. Szybko sprawdziliśmy na google mapie, co w tym Faxe Ladeplads jest dobrego i stanęło na kiełbaskach z bułkami. Nie było w nich nic nadzwyczajnego, mimo że Pani się bardzo starała, ale przynajmniej nie byliśmy głodni. Po drodze zrobiliśmy jeszcze małe zakupy na kolację i śniadanie w Netto, która jest duńską siecią dyskontów i jechaliśmy dalej.

Słońce zaczęło się już chylić ku zachodowi, zaczęło się robić coraz chłodniej, coraz więcej owadów zaczęło się pchać do nosa, ust, oczu, więc okulary były już koniecznością. I 20 kilometrów dalej dojeżdżaliśmy do Præstø, w którym mieliśmy spędzić noc. Dania ma cały system schronów turystycznych. Są one ogólnodostępne, ale istnieje aplikacja, w której można zrobić rezerwację schronu na określony czas i ilość osób. W takich miejscach najczęściej jest wydzielone miejsce do rozpalenia ogniska. Nie zrobiliśmy dzisiaj rezerwacji, ale po godzinie 20 dojechaliśmy w rejon miejsca gdzie ten schron miał się znajdować. Odjechaliśmy od głównej drogi kilometr z kawałkiem i w lesie zobaczyliśmy dość duży ośrodek, który okazał się być ośrodkiem przygotowań sportowców, chyba piłkarzy. Najpierw zobaczyliśmy taką wiatę w lasku przy parkingu. A tam gniazdka z prądem, palenisko, ale nie wyglądało to na schron który szukaliśmy. W końcu gdy wjechaliśmy głębiej w las, przy okazji znajdując boisko piłkarskie, dojechaliśmy do szukanego schronu. Na miejscu było pięciu młodych Niemców, którzy zajęli jedną wiatę – schron turystyczny i rozpalili ognisko. Przywitaliśmy się, a że robiło się coraz ciemniej, to rozbiliśmy namioty (bo druga wiata nieszczególnie nas przekonywała do spania pod jej dachem), nadmuchaliśmy materace, rozpakowaliśmy się i dopiero wtedy mogliśmy z chłopakami – sąsiadami zza zachodniej granicy pogadać.

To paczka kumpli, którzy studiują i mieszkają w Hamburgu, a wybrali się na spływ kajakowy w Szwecji. Teraz zatrzymali się na nocleg tutaj w Præstø w schronie, a jutro jadą już do siebie do domu. Pogadałem z nimi trochę po angielsku, trochę po niemiecku – na ile pozwalała mi coraz słabsza znajomość tego języka. Ciekawie rozwijały nam się tematy – od ich planów na życie po studiach, przez to co ciekawego widzieli w czasie tych swoich wakacji, po tematy polityczno- historyczne, czyli wybory w Niemczech, wojna na Ukrainie i typowy temat rozmów polsko-niemieckich, czyli „terytoria nasze-wasze”. Chodzi o tereny Polski zachodniej, które po II Wojnie Światowej zostały przydzielone Polsce a zwłaszcza Wrocław o które wciąż Niemcy mają swoje sentymenty. To zrozumiałe, wszak w każdym większym mieście Niemiec jest ulica „Breslau-strasse”, czyli wrocławska. Co ciekawe, nie wszyscy Niemcy zdają sobie sprawę z tego, że Polsce zostały zabrane o wiele większe tereny wschodnie patrząc na mapę sprzed 1939 roku. I Niemcy nie wiedzą w wielu przypadkach o tym, że my Polacy też mamy w niemal każdym mieście ulicę Lwowską. Także myślę, że w ten sposób można poniekąd zbudować porozumienie polsko-niemieckie 🙂

Chłopaki, jak to typowi Niemcy – „immer ordnung”, gdy my z Opciem jeszcze jedliśmy kolację i rozmawialiśmy, o 22 posprzątali po sobie, przygotowali do spania, zagasili ognisko i położyli się spać. Co jeszcze ciekawe, w tym miejscu oprócz schronów turystycznych był kibel. Taki drewniany z dziurką w drzwiach, jak to kiedyś „wychodki” wyglądały. Wody nie było niestety, ale i tak spoko. Komary po zmroku przestały ciąć, więc i my niedługo po zjedzeniu kolacji i ustaleniu co robimy jutro położyliśmy się spać w namiotach.

Tego dnia przejechaliśmy 103 kilometry. Ślad z tego dnia znajdziecie TUTAJ. Gdyby nie te kilka atrakcji turystycznych na trasie, byłaby totalna nuda i taki bardziej „dzień transferowy”, w którym po prostu trzeba przejechać jakiś odcinek, by trafić na coś ciekawego na trasie. Coraz bardziej docierało do nas, że tego rodzaju dni transferowe uniemożliwią nam dostanie się do Brukseli w określonym czasie i dlatego zastanawialiśmy się jak to wszystko rozegrać, żeby się udało? Ale o tym dowiecie się z kolejnej relacji, w której dojeżdżamy do krańca Danii i dostajemy się promem do Niemiec… Do zobaczenia zatem niebawem w relacji z 11 dnia!

Tymczasem, dziękuję Wam za uwagę!

Piotr

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz