Poranna rutyna, czyli mycie, śniadanie, pakowanie majdanu i w drogę, poszła nam dość sprawnie. Pożegnaliśmy się z chłopakami z Hannoveru i o 9:35 ruszyliśmy w drogę. Szło nam sprawnie głównie za sprawą tego, że teren płaski jak stół. Ścieżki rowerowe są wzdłuż większości dróg oddzielone od jezdni pasem zieleni. A jeśli nie ścieżkami rowerowymi, to jechaliśmy drogami o naprawdę małym natężeniu ruchu. Bezpiecznie. Wiatr wiał to trochę z przodu od prawej strony, to z prawej strony. Ale dość silny wiatr. Zdążyliśmy się do tego już przyzwyczaić. Spore chmury przesuwały się po nieboskłonie, co jakiś czas zmniejszając ciepło słoneczne. Dobre warunki do jazdy, więc korzystaliśmy z tego i kilometry znikały sprawnie.
Niewiele ciekawych rzeczy po drodze. Tereny głównie rolnicze, więc pola i pola dookoła. Czasem jakieś niewysokie domki, parterowe lub z poddaszem. Czasem jakaś mała miejscowość, to wtedy maksymalnie dwa piętra i dach, kościół z kwadratową wieżą zakończoną wysokim, spiczastym szpicem. Z rzadka jakieś drzewa, bo lasów, to tu nie ma. Krowy, konie, jakieś owce. Rolnicze tereny. Ale ląd się kończy i pojawia się most. Najpierw niezbyt długi, z wąskim chodnikiem oddzielonym od jezdni po którym nie tylko rowerzyści się mogą poruszać, ale i piesi. Wieje bardzo. Zakładam na szyję bufkę, Opał na głowę, bo jesteśmy zgrzani i o zawianie nieciężko. Na końcu mostu zdziwienie – remont chodnika i nakaz zjazdu w prawo w dół. Okazuje się, że i tak musielibyśmy tak pojechać. Trafiamy w jakieś przemysłowe tereny nie do końca wiedząc jak mamy się dalej poruszać, bo szlaku rowerowego tu nie ma. Sprawdzamy w nawigacji i jedziemy. Nieco dalej widzimy długi most, którego się spodziewamy. Ale nie spodziewamy się, że będzie on dopiero w trakcie budowy. Gdy sprawdzamy w nawigacji, czy to ten most którym mamy przejechać, czy jest jakiś inny, przejeżdża Duńczyk, który upewnia nas, że dobrze jedziemy i nieco dalej jest stary most, którym da się przejechać. A że on też jedzie tamtędy, to jedziemy razem.
Chwilę pagadaliśmy jadąc, aż dojechaliśmy do tego długiego mostu – Storstrømsbroen. Most łączy wyspy Zelandię i Falster. To most kolejowy, drogowy i pieszo – rowerowy. Wiało jak nieszczęście! Z prawej strony. My jechaliśmy po prawej stronie mostu. Szerokość nie więcej niż półtora metra. Wysokie ogrodzenie po prawej, żeby nie wpaść do wody, z lewej wysoka banda oddzielająca mnie od jezdni samochodowej. Wąsko. Ja na ciężkim rowerze z czterema sakwami. Wiatr mocno wieje przez barierę po prawej. Na tyle mocno, że muszę się nieco przechylać na prawo, by trzymać balans. Co jakiś czas jednak na barierce są jakieś lampy, w każdym razie barierka po prawej jest zabudowana i przez długość 2 metrów, może nieco więcej wiatr ustaje, więc muszę wracać do pozycji pionowej, bo inaczej wpadnę na barierkę. Czuję się jak cyrkowiec balansujący na linie. A most się ciągnie i ciągnie. W końcu gdzieś w połowie jego długości są trzy półkoliste przęsła i widzę, że jacyś ludzie jadący rowerami z naprzeciwka przystanęli. Stanąłem i ja zasłonięty od wiatru. Wyminąłem stojących i pojechałem dalej. Przy takim dużym wietrze jazda tym mostem na rowerze do przyjemnych nie należy…
Nie był to ostatni most, bo niedługo później przejechaliśmy przez wyspę Falster i żeby się dostać do kolejnej wyspy Lolland musieliśmy znów przejechać się mostem. O wiele krótszym i wygodniejszym. Przez wyspę Lolland sporą część trasy musieliśmy pokonać ścieżkami szutrowymi. Ale były one bardzo wygodne, bo szutr był utwardzony i drobny. Nie to co u nas w Polsce, gdzie szutry, to mordęga. Jak nie gruby tłuczeń wielkości piłki tenisowej, to „tarka podlaska”, co było nie lada wyzwaniem dla rowerów, osprzętu i rowerzysty, bo ręce mdlały po pół godzinie takiej jazdy. Tutaj – pełny komfort zwłaszcza, że ścieżki poprowadzone przez pola, łąki i nawet lasy! Tak – pojawiły się niewielkie, ale lasy! Szybko też okazało się, że ta ścieżka rowerowa szutrowa jest poprowadzona starą linią kolejową, na co wskazywało ukształtowanie terenu – te nasypy, wąwozy i stare drzewa po bokach. Zlikwidowano torowisko i zastąpiono je świetnym szutrem po którym teraz można wygodnie jechać rowerami. I jadąc takimi szutrami w pewnym momencie zupełnie przypadkowo trafiliśmy na schron, który okazał się być wyjątkowy. Wzdłuż ścieżki oddzielony drzewami stał wagon kolejowy. W tym wagonie była kuchnia, miejsca do spania. Na zewnątrz wagonu były nawet gniazdka elektryczne, w których mogliśmy podładować powerbanki. Z tyłu wagonu była woda i to nawet z prysznicem – takim prowizorycznym na zewnątrz, ale jednak. Na małej polance przy wagodnie były paleniska i grill. Nie rozglądaliśmy się za bardzo, ale prawdopodobnie gdzieś obok były jeszcze te wiaty schronu turystycznego. Wagon był zamknięty i monitorowany (były kamery), ale pewnie dałoby się zarezerwować w nim miejsce i skorzystać. Piszę Wam o tym, żebyście planując wyjazd do Danii, na serio wzięli pod uwagę możliwość skorzystania z tego rozwiązania. Moim zdaniem, to strzał w dziesiątkę! Namiary na to miejsce jest TUTAJ i możecie zobaczyć jak to wygląda, bo jakimś cudem żaden z nas nie zrobił w tym miejscu zdjęcia…
W końcu dojechaliśmy do Rødby. Zanim jednak na prom, chcieliśmy coś zjeść. Dlatego stanęliśmy w miasteczku w knajpie, która oprócz burgerów i pizzy, jak się okazało, miała też potrawy „prawie azjatyckie”. Zanim jednak weszliśmy do środka zorientować się, co zamówić, uwagę naszą zwrócili goście w średnim wieku siedzący przy stolikach przed knajpą. Darli ryja strasznie. Po polsku. Nieco zaniepokojeni tym przez chwilę zawahaliśmy się, czy nie zapiąć rowerów, bo wyglądali podejrzanie? Pilnując więc jednym okiem, wszedłem do środka. Usiadłem przy oknie, sprawdziłem menu. Okazało się, że przy stoliku obok też Polacy. I też drą się strasznie. Poszliśmy z Opciem więc do baru zamówić picie i jedzenie. Ja później poszedłem na zewnątrz wziąć Garmina z kierownicy i wzrokiem szukałem miejsca przy stoliku. Spotkałem się spojrzeniem z jakimś starszym jegomościem. W tle wciąż krzyki. Jakiś Polak strasznie głośno coś chciał opowiedzieć kompanom, ale ponieważ co drugie słowo było „k…wa!” i w tym jeszcze więcej innych bluzgów, to treści w tym było niewiele i ciężko było skapować, co chciał opowiedzieć. Spytałem więc starszego jegomościa, czy stolik obok niego jest wolny? Uśmiechnął się z pełnym politowania spojrzeniem, kiwnął głową. Obaj pomyśleliśmy pewnie o tym samym. Że to przyjemny zachód słońca, jest miło i przyjemnie na zewnątrz – bardziej niż w środku w knajpie, tylko że ci okropni Polacy to wszystko psują. Chwilę piłem colę zero siedząc przy stoliku, ale zauważyłem, że Opcio do mnie nie dołącza, tylko usiadł w środku przy oknie. Miałem szczerą ochotę nawtykać tym typom, że się zachowują jak bydło, ale naprawdę byłem nieco zmęczony i po prostu chciałem wypić i zjeść w spokoju.
I strasznie to przykre, że zamiast spokojnie zjeść w przyjemnej atmosferze, musieliśmy wysłuchiwać totalnych dyrdymałów lekko przygłupawych typów, którym kompletnie obce jest pojęcie elementarnej kultury osobistej. Co gorsza, było mi zwyczajnie wstyd, że to moi krajanie. Zrozumiałem w mig niestety, skąd bierze się niekorzystny obraz takiego Polaka – pracownika w Danii, Holandii, Szwecji, Norwegii czy gdziekolwiek w Świecie. Ja rozumiem, że nie każdy musi być dyplomatą, czy osobą wykształconą i obytą w Świecie, ale z takim zachowaniem, to zwyczajnie wstyd. Rozumiem, że większość Polaków za granicą, to pracownicy fizyczni. W Szwecji w budce z grillem, który prowadzą Serbowie, z którymi od biedy mogliśmy się po polsku dogadać, oni słysząc że jesteśmy Polakami, spytali się, czy jesteśmy malarzami? Że w Holandii większość Polaków pracuje w ogrodnictwie, we Francji Polak, to hydraulik, a w Anglii budowlaniec. No ale po takiej akcji jak tutaj, nie dziwi mnie wcale, że jesteśmy traktowani na równi z imigrantami z Afryki, bliskiego i dalekiego wschodu jako kompletnie odmienni kulturowo. Jeśli bowiem więcej takich pracowników z Polski zachowuje się podobnie w chamski, nieobyty sposób, jak bydło, to nie możemy liczyć na akceptację. Niemcy dopiero od niedawna zaczynają doceniać pracowników z Polski. Trwało to długo, ale przede wszystkim wiąże się z tym, że coraz więcej Polaków w Niemczech ma kwalifikacje, wiedzę i właśnie kulturę bycia. Tak mi się wydaje. To co tutaj zobaczyłem, niestety siedzi we mnie i nie chce zniknąć…
Zniesmaczony tymi pracownikami, którzy stanęli tutaj na obiad po przeprawie promem w drodze do Szwecji i Norwegii do pracy – z różnych stron Polski – nawet jeden bus miał rejestrację z Podkarpacia, pojechaliśmy na prom.
Bilety na prom, to inna historia, którą chcę Wam opisać, żebyście nie tracili czasu i energii, tak jak ja. Z Rødby do Puttgarden kursują promy firmy Scandlines. Można te bilety kupić online. Strona jest też po polsku, więc bardzo dobrze. Ale jeśli chcecie tak jak my dostać się w jedną stronę z rowerem, to pojawia się dziwna sytuacja. Chodzi o to, że musicie wybrać najpierw bilet jako pieszy i w dalszym procesie zamawiania biletu można zaznaczyć, że podróżujecie z rowerem. Wybieracie datę Waszej podróży, godzinę o której chcecie popłynąć i dalej pojawia się dziwne pytanie, o której godzinie chcecie wracać… Bilety na prom sprawdzałem jeszcze przed wyprawą i zadałem o to pytanie mailem do obsługi scandlines. Po kilku mailach, gdzie każda odpowiedź pojawiała się po kilku dniach, wyszło na to, że nie ma możliwości zamówienia online biletów tylko w jedną stronę. Online możecie kupić tylko bilety w dwie strony. Jeśli chcecie kupić bilet tylko w jedną stronę, to musicie kupić je w porcie. Ale że to jest nonsens, to pokażę Wam na liczbach… Otóż bilet online w dwie strony dla pieszego kosztuje 10 EUR (po 5 EUR w każdą stronę) a opłata za rower wynosi 1,5EUR (po 0,75EUR w każdą), czyli razem 11,50EUR za rowerzystę. Jeśli jednak się uprzecie, żeby kupić bilet w jedną stronę w porcie, to do ceny biletu doliczana jest opłata manipulacyjna za obsługę osobistą w wysokości 15EUR, czyli razem 20,75EUR za rowerzystę. W korespondencji mailowej w żaden sposób nikt nie chciał, albo nie mógł mi napisać w jaki sposób kupić bilet online w jedną stronę, ani też w żaden sposób nikt się nie przyznał, że nie ma takiej możliwości kupienia online biletów w jedną stronę. Absurd, ale myślę, że zrobiony celowo! Dlatego kupiliśmy bilety w dwie strony online, bo i tak wychodziły taniej niż w jedną stronę…
Chwilę postaliśmy w kolejce samochodów. Tym razem puszczono rowerzystów nie na przód, a na sam koniec promu. Zabezpieczyliśmy rowery i poszliśmy na górny pokład. Chwilkę nagrałem jak odpływamy i usiedliśmy w klimatyzowanej restauracji. Musieliśmy podjąć decyzję, co dalej? Głowiliśmy się nad tym już jakiś czas. Chodzi o to, że mieliśmy niecały tydzień na dojechanie do Brukseli i co najważniejsze, ogarnięcie pudeł na spakowanie rowerów oraz dojazd do lotniska. Problemem było to, że z centrum Brukseli do lotniska Bruksela Charleroi jest 50 kilometrów. Jechać taki odcinek z dużymi pudłami pod pachą? Głupota. A dostać się pociągiem z rowerami? Nie można do tej kolejki brać innych rowerów niż składane. Autobus? Nie wolno z rowerami. Zostałaby taksówka. Dwa rowery taksówką w pudłach i 50 km do lotniska? Kosztuje fortunę. Ale nie to było najgorsze. Problemem było to, że zabrakłoby nam dni, by z Puttgarden do którego dopłynie prom, którym właśnie płynęliśmy dojechać planowanym wcześniej szlakiem przez Amsterdam do Brukseli. Byłaby to okropna gonitwa z czasem. Szukaliśmy więc opcji skrócenia drogi. Z Puttgarden do granicy z Holandią na trasie nie było naprawdę nic wartego zobaczenia, czy zatrzymania się. To byłyby przynajmniej 3, a może 4 dni transferowej jazdy byleby się dostać do interesujących nas terenów Holandii i Belgii. Szukaliśmy więc pociągu, który by nas z rowerami mógł zabrać do Münster – przy granicy z Holandią. Niestety, nie było takiego połączenia bez przesiadek. Była możliwość, ale z 9 przesiadkami i po półtorej dobie takiej jazdy z przesiadkami bylibyśmy w Münster… Autobusy, czyli Flixbusy miały takie kursy bezpośrednio, ale nie było miejsc dla rowerów. Masakra. Nie wiedzieliśmy, czy brak możliwości zabrania rowerów wynikał z jakiegoś błędu, czy mimo wszystko byłaby możliwość zabrania rowerów? Dlatego, gdy dopływaliśmy do niemieckiego brzegu, postanowiliśmy podjechać na przystanek i spytać o to kierowcę Flixbusa.
Flixbus stał na przystanku, a na jego tyle na bagażniku wisiały cztery rowery! Czyli jednak istnieje możliwość zabrania rowerów tym przewoźnikiem… Podszedłem do kierowcy i spróbowałem się po niemiecku dopytać, czy mimo wszystko zabrałby nas z rowerami. Kierowca uśmiechnął się i po polsku powiedział: „Chłopaki, oczywiście że pomógłbym Polakom, ale niestety więcej rowerów nie mogę wziąć, bo by mnie z roboty wywalili”. Zaczęliśmy więc go dopytywać, dlaczego w takim razie na żadnych połączeniach do Münster nie ma możliwości zabrania rowerów – co pokazuje aplikacja Flixbusa. Okazało się, że po prostu ludzie o wiele wcześniej wykupili sobie bilety z rowerami, bo na przykład kursy do Monachium były z opcją zabrania rowerów… Kierowca musiał już jechać do Münster, a my skierowaliśmy się do autobusu stojącego z tyłu tego który pojechał. Szary autobus z pustymi 5 bagażnikami rowerowymi na tyle. Na nim logo DB, czyli Deutsche Bahn – niemieckich kolei. Połapałem się, że te połączenia kolejowe z 9 przesiadkami do Münster, to właśnie najpier kurs do Lübeck tymże autobusem. Spytałem się, czy możemy się zabrać tym autobusem z rowerami? Kierowca, to dość gburowaty, taki mało sympatyczny na pierwszy rzut oka grubas, coś tam zaczął burczeć pod nosem, więc go nie zrozumiałem. Ale po jakimś czasie wyszedł z autobusu i poszliśmy do bagażnika rowerowego na tyle.
Cwaniak wyciągnął drabinę, poluzował uchwyt i powiedział, żebyśmy sami założyli rowery na bagażnik. Trochę się wkurzyłem, ale Opcio wziął swój rower i zaczęliśmy go mocować do bagażnika. Kierowca bardziej pokazując niż mówiąc co i jak, nie pomagając nam właściwie dał nam założyć nasze rowery na bagażniku. Sprawdziliśmy dokładnie, czy wszystko jest zabezpieczone, bo nie chcieliśmy w Lubece wysiąść bez rowerów. Ręce miałem brudne od tego bagażnika i rowera, ale co począć. I wtedy pojawił się jakiś Niemiec na rowerze i on też chciał jechać. Gbur dość głośno dał mu do zrozumienia, że nie ma zamiaru zakładać rowera na bagażnik i zaczął coś do nas sugerując, żebyśmy założyli jeszcze jeden rower na bagażnik. Ja prychnąłem i poszedłem umyć ręce, Opcio poszedł zapakować sakwy do bagażnika. Rowerzysta coś tam na kierowcę pokrzyczał, ale nie miał innego wyjścia jak założyć rower na bagażnik sam. W końcu spytał nas o pomoc. Pomogliśmy. Pozostało jeszcze kupić bilety, ale ponieważ nie mieliśmy już za bardzo czasu, bo kierowca włączył silnik, a okazało się, że „nur Geld”, czyli tylko gotówką, to wróciłem do sakwy po gotówkę. W tym czasie Opcio miał kupić bilet. Gdy doszedłem do kierowcy, Opcio mi tylko machnął, żebym siadał koło niego już i nie kupował biletu. Ruszyliśmy.
Opcio nachylił się do mnie i mówi: – ten gbur policzył mi tylko za mnie z rowerem bilet mimo że mówiłem i pokazywałem, żeby policzył za dwóch. Bardzo długo wydawał resztę, a gdy wydał, jak mu pokazałem i powiedziałem, że jeszcze drugi bilet, to popatrzył na resztę, którą mi wydał, na mnie i machnął ręką. Co za leń! I tak to właśnie z lenistwa niemieckiego kierowcy jechaliśmy za pół ceny. Teraz to już chyba bardziej leń niż gbur z tego Niemca! Momentalnie zeszło mi oburzenie na niego, że kazał nam się biedzić z zakładaniem tych rowerów na bagażnik.
Przez pół drogi do Lubeki sprawdzaliśmy wszystkie możliwe opcje dostania się do granicy z Holandią. I niestety niewiele z tego wynikało. Podjęliśmy szybko decyzję, żeby jechać autobusem do Lubeki, bo to duże miasto, więc i opcji transportu o wiele więcej niż w Puttgarden w porcie promu. Wykupiliśmy w ten sposób trochę czasu na szukanie możliwości. Ale niewiele z tego wynikało. Opcio znalazł pokój dwuosobowy blisko dworca w Lubece na dzisiejszą noc.
Ponieważ sens jazdy do Brukseli coraz bardziej się rozmywał, zaczęliśmy się zastanawiać, jak by to było, gdybyśmy pojechali z Lubeki do Polski, na przykład do Świnoujścia? Czy byłby wtedy transport dla rowerów? Okazało się, że w ŻADNYM z pociągów InterCity nie było miejsc dla rowerów. Ta sama masakra, co w Niemczech. Flixbus też nie miał miejsc dla rowerów. I wtedy przypomniałem sobie, że pociąg, którym wracałem dwa lata temu z Sopotu z wyprawy rowerowej, jechał dość nietypowo, bo nie przez Warszawę, a przez Poznań i miał cały wagon z dużym przedziałem do przewozu rowerów. To był pociąg TLK, czyli Twoje Linie Kolejowe. Sprawdziłem połączenie ze Świnoujścia i Bingo! Nie było problemu. Codziennie o 20:15 odjeżdżał ze Świnoujścia do Krakowa i w każdym mogliśmy kupić bilety wraz z rowerami. No to mieliśmy już alternatywę!
Dostaliśmy pokój z łożem małżeńskim a ponad nim malowidło z końmi w galopie. Nie był to problem dla nas jako że znamy się jak dwa łyse konie 🙂 WiFi dało nam możliwości sprawdzania dalej, co robimy. Przeczesaliśmy wszystko co było dostępne i stwierdziliśmy, że nawet jeśli dojechalibyśmy po półtorej dobie do granicy z Holandią, to i tak tych kilometrów zostałoby na tyle dużo, że musielibyśmy się mocno spinać. Ponieważ podczas tego wyjazdu niestety moja forma rowerowa nie była najlepsza i to mimo, że z każdym dniem było ze mną coraz lepiej, miałem duże obawy, że gonilibyśmy jak poparzeni codziennie aż do 18 Sierpnia, gdy rano przed 6 musielibyśmy się zameldować na lotnisku. Realnie więc, nie mielibyśmy szans na to, żeby chociaż pół dnia pozwiedzać Amsterdam, czy Brukselę, tylko musielibyśmy przejechać wszystko chcąc zdążyć na czas na samolot. Nie chciałem tego. Dlatego przekonałem Opcia, żebyśmy pojechali północnymi Niemcami do Świnoujścia i wrócili stamtąd pociągiem do domu wcześniej.
Zapięliśmy rowery do ogrodzenia przed wejściem do naszego pokoju na dole i położyli spać. Z perspektywy czasu, uważam, że decyzja o zmianie trasy była naprawdę dobrym pomysłem.
Przejechaliśmy dzisiaj 84 kilometry przez trzy duńskie wyspy do promu w Rødby. Tutaj możecie zobaczyć przebieg trasy i pobrać ślad GPX ze Stravy. Później już tylko krótkie odcinki w Puttgarden i Lübeck.
A dzisiaj już dziękuję Wam za uwagę i poświęcony czas! Do zobaczenia w kolejnej relacji – tym razem już z niemieckich Landów Schleswig-Holstein i Mecklenburg-Vorpommern.
Piotr