Dzień 7 Kärradal Camping – Halmstad

Mieliśmy wstać wcześniej. Tym razem jednak, to ja wstałem po 7 dopiero. Toaleta, śniadanie w jadalni kempingowej, w której było miejsca tak dużo, że można by wyprawić wesele, a podejrzewam, że jakieś imprezy tu się odbywają, bo nawet jest mała zadaszona scena na zewnątrz jadalni. Ten kemping super wyposażony, komfortowy. W recepcji dostaliśmy karty magnetyczne, byśmy mogli dostać się do łazienek, toalet i korzystać z prysznicy. Co ciekawe, nie ma opłat dodatkowych za korzystanie z prysznicy, co nie jest tak oczywiste mając doświadczenie w innych miejscach Europy. Była nawet pralnia! Nie śpieszyliśmy się też z tego powodu, że poranna rosa nie chciała długo zejść i namioty były mokre. A słońce coś niemrawo wychodziło zza chmur. Dopiero po 9 się rozpogodziło i słońce pokazało swoją moc.

Nasi sąsiedzi z namiotu obok, to para Francuzów, którzy przyjechali tutaj rowerami ze swoich stron. On jechał rowerem wyprawowym – Koga world traveller. Ona jechała rowerem elektrycznym. Dlatego wczoraj wieczorem zaraz po przyjeździe na kemping, jeszcze zanim rozbili namiot, podpięli baterie do ładowania. Co ciekawe, oprócz głównej baterii, miała jeszcze dodatkową, mniejszą, dokładaną do głównej, by zwiększyć zasięg jazdy. My jechaliśmy na południe, a oni na północ. Poruszali się więc zgodnie z najczęściej obieranym przez turystów rowerowych kierunkiem na szlaku Kattegatleden. Było to rozsądne o tyle, że najczęściej wiało właśnie z południa i dlatego wiatr ich wspierał wiejąc im w plecy. Wychodziło więc na to, że my zwyczajnie nie wzięliśmy pod uwagę kierunków wiatrów i dlatego jadąc na południe zmagaliśmy się codziennie z „mordewindem”.

Dość sprawnie złożyliśmy namiotu, spakowaliśmy cały majdan do sakw i mogliśmy ruszać. W recepcji u przemiłej Pani Ingrid – tej samej co wczoraj musieliśmy jeszcze zapłacić za kemping. To dość ciekawe, bo w innych kempingach najczęściej każą sobie płacić z góry – tutaj mają zaufanie. Kemping Kärradal kosztował nas 200 koron szwedzkich za osobę z namiotem za noc, bez prądu. Czyli wyszło 75,93 zł za noc – to naprawdę niedużo, zwłaszcza jak na szwedzkie warunki. Mogę więc z całą odpowiedzialnością ten kemping polecić wszystkim!

Ruszyliśmy. Najpierw spokojnie, by rozgrzać ciało, stawy, mięśnie. Nie licząc wiatru, który tradycyjnie na tym wyjeździe wiał w twarz, pogoda sprzyjała. Założyliśmy na dzisiaj, że chcemy dojechać do miasta Halmstad. Około 100km. Prognozy pogody nie były zbyt zachęcające, więc nastawialiśmy się na nocleg pod dachem. Może jakiś hotel ze śniadaniem się uda? Mieliśmy czas by to ustalić na trasie. Teren coraz bardziej się wypłaszczał. Coraz mniej było jakichkolwiek wzniesień. Dla mnie to dobrze, bo złapałem już rytm i mogłem jechać bez ryzyka, że cokolwiek się stanie z moimi nogami, czy kolanami. Oczywiście, to nie było też tak, że absolutnie żadnych podjazdów nie było. Były – tylko o wiele mniejsze. Najczęściej było jednak płasko i blisko morza. Wówczas – na takiej otwartej przestrzeni zaczynało mocno wiać. Lepiej więc, gdy teren był od wiatru osłonięty drzewami, lasem, bądź jakimiś zabudowaniami. Ale nie było powodów by narzekać. Po prostu jechaliśmy.

Tuż przy szlaku Kattegat-leden co chwilę mijaliśmy jakieś rezerwaty przyrody, ptaków, parki naturalne, i temu podobne rzeczy. Coraz więcej piaszczystych plaż, wydmy, grzęzawiska, jakieś przybrzeżne szuwary gdzieniegdzie. I właśnie zaraz za takim parkiem natury przez który poprowadzony był szlak rowerowy minęliśmy twierdzę usytuowaną wprost na brzegu morza. Był to Varberg. Opcio został nieco z tyłu w parku przez który przejeżdżaliśmy i musiał odbyć ważną rozmowę telefoniczną. Ja stanąłem za twierdzą i wziąłem sobie loda i picie. Kilka minut później ruszyliśmy mijając plażę nudystów.

Ścieżki rowerowe w Szwecji są podobnie rozwiązane jak w Norwegii. Z tą jednak drobną acz zauważalną różnicą, że najazdy są wykonane lepiej. Po prostu nie ma 2-3 cm wysokości krawężników przy zjazdach i najazdach na jezdnię ze ścieżki rowerowej. Brawo Szwecja! Poza tym takich bliźniaczych podobieństw między Norwegią a Szwecją jest o wiele więcej. Podobne drewniane domki, roboty koszące trawę przy niemal każdym domu, bardzo często stoi też maszt na którym dumnie powiewa… No właśnie! Jak to nazwać? Flaga? Proporzec? Dłuższe od flagi, wąskie ostro- spiczaste. A do tego podobnie jak w Norwegii, zamiast krzyża skandynawskiego jest tylko linia. W każdym razie jednak widać wyraźnie dumę z tożsamości narodowej. I dobrze! Co poza tym? No cóż, kierowcy w Szwecji już nie są aż tak niesamowicie uprzejmi i uważni na rowerzystów jak Norwegowie. Miałem kilka sytuacji, w których byłem zaskoczony tym, że ktoś zajechał mi drogę na ścieżce rowerowej, nie puścił mnie na przejściu dla pieszych, czy wyprzedzał mnie na rondzie. W Norwegii takie coś było nie do pomyślenia! Zapamiętam ten wzrok starszej Szwedki, która radośnie wjechała mi na ścieżkę rowerową ze swojej posesji tarasując mi przejazd i ja gwałtownie hamując i dojeżdżając do niej patrzyłem w jej oczy. Minę miała tyleż zdziwioną, co nieco wystraszoną, ale żadnego przeproszenia, grzecznościowego ukłonu, cokolwiek. Stanąłem więc i patrząc na nią czekałem, aż odjedzie. Nie był to jedyny tego typu przypadek w Szwecji, dlatego musiałem mieć większą baczność na kierowców niż u północnego sąsiada.

A później widzieliśmy wiatraki. Duże, na podbudowie murowanej – kamiennej, które na myśl przywodziły te wiatraki z którymi walczył Don Kichot. Z oddali wyglądały na niewielkie, ale w miarę jak się do nich zbliżałem, ich rozmiar zaczynał budzić respekt. Duże skurczybyki. Małe okienka tylko potęgowały wrażenie ich sporych rozmiarów. Wiatraki te pojawiały się co kilkanaście kilometrów.

Przed 13 tuż przy szlaku zauważyłem namalowane na płocie zaproszenie na gofry i kawę. No jakże mielibyśmy nie stanąć? Urokliwe miejsce w starym gospodarstwie rolnym. Najpierw trzeba przejść przez bramę na dziedziniec. Tam zabudowania są dookoła tegoż dziedzińca. Specjalnie wydzielone miejsce gdzie stawia się rowery. A było ich kilka, jak i ludzi, więc cieszyliśmy się że był jeszcze stolik wolny. Zupełnie jakby na nas czekał. Zamówiliśmy gofry, kawę i picie. Była też (a jakże!) toaleta, co uwierzcie mi było istotne, bo tych na trasie prawie nie było. Gofry przepyszne, kawą smaczna, obsługa kapitalna. Oczywiście jak to w Norwegii i Szwecji, wszyscy bez względu na wiek mówią bardzo dobrze po angielsku, więc żadnych problemów komunikacyjnych. Odpoczęliśmy więc tutaj nieco i ruszyliśmy dalej.

Trafiliśmy na trasie na kilka urokliwych miejsc, z których jedno, to był stopień wodny ze specjalną konstrukcją umożliwiającą pokonanie tego stopnia wodnego rybom. Obok tego stało piękne, rozłożyste stare drzewo i tradycyjne duże gospodarstwo rolne. Jeszcze dzieci z Mamą siedzące na mostku i patrzące na wodę na tym stopniu wodnym – całość wyglądała sielankowo. Było to w miejscowości Boberg.

Po drodze przejeżdżaliśmy przez Falkenberg, nieduże – liczące prawie 30 000 mieszkańców miasteczko. Nie wyróżniało się niczym szczególnym, ale też nie mieliśmy czasu na to, by spenetrować je w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Zatrzymaliśmy się na chwilę przed mostem, pstryknęliśmy fotki i pojechaliśmy dalej.

Przy tym szlaku Kattegat-leden można spotkać sporo ciekawych inicjatyw lokalnych mieszkańców. Przy jednym podjeździe, który nie był szczególnie stromy, ale był dość długim podjazdem, na jego szczycie, zaraz przy szlaku, ktoś postawił leżaki i krzesełka ogrodowe oraz dużą przenośną lodówkę turystyczną. Na jej wieku było napisane po szwedzku i z pojedynczym zdaniami po angielsku, więc dało się domyślić bez użycia translatora, że są w niej naturalne soki i lemoniady. Jeżeli wypijesz napój i zostawisz butelkę, to zapłacisz mniej, a jeśli zabierzesz butelkę, to więcej. W lodówce więc oprócz napojów były też pieniądze. Spodobała mi się taka inicjatywa.

Minęliśmy kolejne wiatraki. Coraz bardziej otwarte przestrzenie, płasko, wokół pola na których zboże albo dochodzi i żniwa lada dzień, niektóre skoszone, ale były też takie, które aż się prosiły by je skosić. Gdzieniegdzie wielkie kombajny robiły swoją robotę aż się kurzyło, i to jak! Przejeżdżanie przez taką chmurę nie było zbyt przyjemne. Aż tu nagle niespodzianka! Zatrzymaliśmy się, bo była to gratka dla fanów klasycznych gablot z lat 60-tych z USA. Warsztat, w którym zajmowali się renowacją takich klasyków. Na placu przy warsztacie stało kilka wehikułów czekających na zrobienie i kilka zrobionych. Opcio pstryknął parę zdjęć i pojechaliśmy dalej.

A dalej, biorąc pod uwagę burze w nocy, zaklepaliśmy nocleg w hotelu Amadeus w Halmstad. Ze śniadaniem. Wiedzieliśmy więc, gdzie kończymy dzisiaj i dlatego na trasie znów się rozdzieliliśmy. Ja pojechałem prostą trasą do hotelu, a Opcio pojechał dalej szlakiem, który wił się zygzakiem i obiecywał atrakcje. Dojechałem więc do celu nieco szybciej niż Opcio, a On za to miał możliwość zobaczyć z brzegu charakterystyczną sylwetkę wyspy Tylön. To mała wyspa, na której jest tylko latarnia morska i kilka budynków. Co ciekawe obraz przestawiający tę właśnie wyspę widzieliśmy w korytarzu naszego hotelu.

W tym czasie, co Opcio oglądał piękną, nowoczesną rezydencję jednego ze szwedzkich krezusów, ja się dowiedziałem w recepcji hotelu, że mogę schować rower w specjalnie do tego celu przygotowanym pomieszczeniu zamykanym na klucz. I wszystko byłoby super gdyby nie to, że gdy wróciłem z sakwami, to dowiedziałem się, że niestety jedyna winda nie działa i muszę potuptać schodami na 3 piętro. Nie zdążyłem się wykąpać ani rozpakować, a przybył Opcio i gdy zobaczył pokój (który on rezerwował), wkurzył się, że mieliśmy rezerwację na 2 osobne łóżka, a tymczasem było jedno duże z osobnymi pościelami. Okazało się, że łóżka są dwa, ale ktoś zapomniał je rozsunąć. A o co chodzi? O to, że z dwoma pojedynczymi łóżkami pokoje są droższe niż z „łożem małżeńskim” i hotel troszkę szachraił. Ale było czysto, śniadanie w cenie i cena za osobę 175zł, więc akceptowalnie.

Gdy się odświeżyliśmy i przebrali, ruszyliśmy w miasto znaleźć coś do jedzenia i nieco się rozejrzeć po okolicy centrum Halmstad. Ponieważ większa część restauracji i barów z dobrą opinią na mapach google była już zamknięta, usiedliśmy w indyjskiej restauracji. Jedzenie było pyszne i było go całkiem sporo, a my skończyliśmy jako ostatni klienci, gdy już wszystko zamykali. Halmstad najwyraźniej nie jest dużą metropolią, skoro o stosunkowo młodej godzinie życie nocne już zamiera i nic się nie dzieje. Wróciliśmy do hotelu po drodze tylko kupując coś do picia i położyliśmy się spać.

Tej środy 7.08.2024 ja zrobiłem 96,55km a Opcio o 10km więcej. Mój ślad trasy możecie zobaczyć TUTAJ, a Opcia ślad jest TUTAJ

A w kolejnej relacji o tym, jak zmienia się znów pogoda i musimy kombinować, co dalej. Czy dojedziemy do promu do Danii? Tymczasem dzisiaj dziękuję Wam za uwagę i do zobaczenia!

Piotr

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz