Rzeczy wyprane i wysuszone, ale okupione to było nocnym czuwaniem Opcia. Ja padłem. Opcio czekał aż pranie się skończy, by włączyć suszenie. Materace wygodne, więc się wyspaliśmy. Wszystko pachnie nowością. Nasz budynek nie jest jeszcze ukończony, więc od rana słychać było stukot młotków i dźwięki innych urządzeń. Wciąż wykańczają budynek w środku. Co ciekawe, wszystkie te apartamentowce są stawiane na takich betonowych palach. Pod naszym budynkiem widać prześwit, bo jeszcze nie skończyli z maskującym wykończeniem ozdobnym elewacji.
Ruszyliśmy w kierunku centrum Göteborga żeby coś zwiedzić. Nie ujechaliśmy zbyt daleko, bo okazało się, że remonty i budowy pozamykały nam drogę rowerową. Ja pojechałem na czuja w myśl zasady „na przypale albo wcale”, a Opcio spytał się jakiegoś typa od robót drogowych, co to drzemał w aucie, jak dostać się rowerem na ten most. Wjeżdżam na podjazd na moście już i widzę powiadomienie od Opcia: „jadę drugą stroną mostu. Spotkamy się po drugiej stronie”.
Dalej nabraliśmy już całkowitej pewności po wczorajszym przypuszczeniu. Göteborg jest obecnie miastem w budowie, rozbudowie i remoncie. Wszędzie. Na ogromną skalę. Powoduje to spore zamieszanie w funkcjonowaniu miasta a zwłaszcza wśród turystów. Co chwilę musieliśmy kluczyć rowerami pomiędzy remontami, objazdami i domyślać się, jak pojechać żeby zostać na wytyczonym wcześniej szlaku.
Trafiliśmy na muzeum marynarki wojennej, więc przystanęliśmy się przyjrzeć zewnątrz i zrobić kilka zdjęć. Widząc w jakim powolnym tempie poruszali się po pokładzie niszczyciela turyści, zrezygnowaliśmy z kupienia biletów i wejścia na pokład statku -muzeum. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża portowego jeden za drugim w miarę równym wolnym tempem chodnikiem. Pech chciał że Opcio jechał pierwszy, ja za nim i w tym samym momencie zaopatrzyliśmy się na drugi brzeg. To była sekunda, może dwie gdy chciałem dojrzeć miejsce gdzie spaliśmy. Gdy wróciłem wzrokiem przed siebie, zobaczyłem że przywalę w Opcia. Za mało było czasu na jakąkolwiek reakcję prócz skrętu kierownicą w lewo by jakimś cudem nie uderzyć w Przyjaciela. Za późno. Nie była to duża prędkość, więc i uderzenie niewielkie, ale moje buty SPD spięte z pedałami spowodowały, że nie wypiąłem lewej stopy na czas by się nią podeprzeć i położyłem się na lewą stronę na chodnik. Czyli że wywaliłem się. Nic wielkiego się nie stało. „Szlif” na lewym łokciu jak to Opcio nazwał i telefon wypadł mi z zapięcia na kierownicy. Telefon cały, ale niestety zapięcie telefonu do kierownicy pękło i już dalszą drogę musiałem jechać z telefonem w sakiewce a nie na kierownicy. Lekko obtarłem Opciowi oponę i lewą nogę, na szczęście bez zdarcia naskórka. Ludzie na chodniku zachowali się wzorowo. Pani jadąca rowerem z naprzeciwka momentalnie zorientowała się w sytuacji i zatrzymała. Pamiętam jej przerażony wzrok gdy horyzont zaczął mi się przechylać razem ze mną w lewo. Ktoś podszedł i pomógł mi się pozbierać, pytali się mnie, czy wszystko w porządku. Mam obawę, że w Polsce by mnie po prostu minęli. Wiem, że to przykra konstatacja, ale widziałem w Polsce różne sytuacje i znieczulica jest powszechna. W Szwecji jakoś bardziej cywilizowanie jest. Pojechaliśmy dalej.
Niedaleko był „targ rybny”. Na miejscu jednak się okazało, że to raczej wykwintna restauracja obecnie, która kiedyś była targiem. Mimo to turystów mnóstwo, zwłaszcza z Azji. A że słońce zaczęło całkiem mocno prażyć, to pojechaliśmy dalej. Dzielnica nazywała się Haga i był to taki zatłoczony od pieszych deptak pełen kafejek i piekarni z bajglami i preclami w starych kamienicach. A ponieważ mieliśmy na ten dzień zaplanowane całkiem sporo kilometrów, to musieliśmy pojechać dalej.
W Goteborgu zaczyna się znany w Świecie, a nie tylko w Szwecji szlak rowerowy „Kattegat-leden”. I właśnie tym szlakiem mieliśmy jechać kolejne dni aż do promu w Hellsingborgu do Danii. Taki szlak rowerowy to jest z pewnością bezpieczniejszy wybór trasy niż odcinku drogami publicznymi, bo jest poprowadzony niemal w 100% po ścieżkach rowerowych, ale ma jeden minus. Czasami jest poprowadzony bezsensownymi zygzakami, bo brakuje odcinka dla rowerów, albo projektant takiego szlaku chce rowerzystom pokazać coś co wcale nie jest tak atrakcyjne, ale już żeby szlak leciał przy sklepach, barach czy przez miasteczka, które akurat warto zobaczyć, to nie… Trzeba jednak przyznać, że Kattegat-leden jechało się bardzo przyjemnie. Nie było niepotrzebnych przewyższeń, a infrastruktura przy szlaku była naprawdę świetna! Były bary, toalety, miejsca do odpoczynku, czyli ławeczki, ławy z zadaszeniem. Nie wszędzie na całej długości, ale było dobrze.
Częstotliwość wizyt w toalecie na szczęście mi spadła po odstawieniu wody z kranu na rzecz butelkowanej i innych napojów, których teraz musiałem pić ogromne ilości. Ogromne jak na mnie, czyli ponad 3 litry w ciągu dnia. Może nie było upału, ale słońce świeciło, a ciało ciągle w ruchu, w wysiłku, więc ciągle się grzeje. Potrafiłem wypić pół litra jakiegokolwiek chłodnego napoju na raz. Oprócz tego trzeba ciągle jeść, bo przecież spalamy codziennie ponad 3000 kcal w trakcie jazdy, a to nie wszystko, bo u mnie spoczynkowego spalania jest 2100 kcal dziennie. Dość powiedzieć, że i tak jechałem na deficycie energetycznym. Dlatego, gdy tylko pojawiał się na trasie sklep, albo gdzieś można było dostać coś zimnego do picia, to starałem się chociaż co 15 km zrobić taki krótki postój na uzupełnienie płynów, kupienie banana, czy drożdżówki, czy cokolwiek zjeść i wypić. Tak to działa na trasie.
Mimo że szlak fajny i nie jest już tak dużo podjazdów i zjazdów, to i tak jedziemy wzdłuż wybrzeża i lekkie pofałdowania się pojawiają. A dlaczego? Ano dlatego że przecież w Szwecji lodowiec podobnie jak w Norwegii pozostawił po sobie sporo dużych skał, zwłaszcza przy nabrzeżu widocznych. Może nie było tego tyle co w Norwegii, ale jednak sporo. Jeśli ktoś z Was myśli sobie teraz o tych pozostawionych przez lodowiec u nas w Polsce głazach narzutowych, to jest to mały pikuś w porównaniu z tym, co pozostawił po sobie w Skandynawii! No ale najgorszy był wiatr południowy. Wiał nam prosto w twarz. Od Norwegii. W Szwecji przybierał na sile z każdym dniem coraz bardziej. Przy tak obładowanym rowerze, to duże utrudnienie. Spada średnia prędkość, więcej energii trzeba włożyć żeby przebyć ten sam odcinek gdyby wiatru nie było lub wiał w plecy.
Ale konsekwentnie jechaliśmy dalej. Kombinowaliśmy, jak rozegrać dzisiejszy nocleg, żeby było bezpiecznie, ale też żeby nie przesadzić z odległością, bo jakkolwiek Opcio spokojnie mógł zrobić i 150 km w dzień a pewnie więcej, tak ja niestety kondycyjnie nie dawałem rady i realnie widziałem w ciągu dnia 100 lub niewiele więcej kilometrów. Ponad 120 km sądziłem że będzie dojechaniem się, a znów skurczy, albo kontuzji nie chciałem.
Dojechaliśmy do miejscowości Kungsbacka. Zatrzymaliśmy się na chwilę w rynku, bo zauważyłem kompresor przygotowany specjalnie dla rowerzystów, a Opcio chciał poprawić ułożenie opony, bo coś mu tam biło w kole. W tym celu trzeba spuścić powietrze z koła, ułożyć oponę i napełnić powietrzem. Naszymi pompkami szło się dojechać, dlatego kompresor był potrzebny. Okazało się, że jest nawet toaleta, ławeczki. I wtedy dopiero trafiłem na tablicę, na której opisane jest, że to celowe działanie włodarzy Kungsbacka mające na celu ugościć turystów rowerowych, dać im co potrzeba i zachęcić do zatrzymania się właśnie tutaj. Mnie przekonali. Tym bardziej, że zaraz obok była tajska restauracja z dobrymi opiniami, a pora obiadowa już dawno minęła, więc tajskie jedzenie mnie bardzo skusiło.
Niedrogo jak na szwedzkie warunki, szybko, świeżo i smacznie. To był dobry wybór. Ja bardzo nie lubię zaraz po posiłku wysiłku, no ale co zrobić. Czas leciał, kilometrów było mało, bo późno wyjechaliśmy, zwiedzaliśmy, przebijaliśmy się przez Goteborg, który jest dużym miastem z dużym ruchem plus te wszystkie remonty i objazdy, a do tego przystawaliśmy często, więc mało przejechaliśmy. Podjęliśmy decyzję, że chcemy dzisiaj dotrzeć do kempingu, który ma dobre opinie – Camping Kärradal. Dlatego musieliśmy, a zwłaszcza ja, trochę docisnąć, żeby te prawie 100km przejechać przed zamknięciem recepcji kempingu, czyli przed 20:00.
Za Kungsbacka szlak wiódł nieco w głębi lądu, ale później znów poprowadził nas wzdłuż wybrzeża. Jechaliśmy więc terenami, które zabudowane były głównie domkami letniskowymi blisko wybrzeża. Z każdym kilometrem oddalając się od Goteborga te domki i apartamenty nadmorskie były coraz mniej okazałe. Widać było gołym okiem, że bogaci właściciele okazałych pięknych modernistycznych apartamentów z płaskimi dachami, wielkimi przeszkleniami, postawionymi na skraju skał by nic nie przesłoniło widoku na morze, kasę robią w dużym mieście a tutaj przybywają tylko na weekendy lub czasem w okresie letnim na dłużej. Im bardziej przemieszczaliśmy się na południe, tym mniej okazałe te domki i apartamenty i coraz to częściej murowane niż drewniane. Tereny nadmorskie coraz bardziej wypłaszczone a przy nich coraz więcej ptaków. Pogoda sprzyjała w miarę, bo nie licząc wiatru w pysk, słońce nie dawało nam się tak bardzo we znaki i nie padało.
Jakieś 14 km za Kungsbacka popełniłem błąd. Opcio wysunął się mocno do przodu, ja jechałem swoim tempem, czyli wolniej. Zniknął mi całkiem, więc wiedziałem, że gdzieś tam, gdzie będzie jakiś skręt, albo w okolicy 15 kilometra możliwość postoju, będzie na mnie czekał aż dojadę. Gdy więc w końcu wspiąłem się na podjazd, który chwilę trwał i dało się zjechać, a więc i przyśpieszyć, gnałem ponad 35 km/h by skrócić jego czas oczekiwania na mnie. Pędzę i pędzę, nagle coś mnie tknęło, obróciłem się do tyłu i widzę, że Opcio siedzi mi na kole! Zatrzymałem się więc kilka kilometrów dalej na przystanku, by zrobić pauzę i wtedy wyszło, że popełniłem błąd. Opcio czekał z boku szlaku, bo był znak, że w prawo można skręcić do zamku i chciał, żebyśmy tam podjechali. Nie wiem, jak to się stało, ale przeoczyłem zarówno ten znak informujący o zamku, jak i samego Opcia z rowerem po prawej! Jak to Opcio określił – poleciałem dalej ku jego kompletnemu zdziwieniu. W ten sposób minąłem możliwość zobaczenia zamku Tjolöholm Slott. Zamek wybudowany na przełomie XIX i XX wieku w stylu Tudorów. Szkoda, bo wygląda pięknie!
Mijaliśmy fiordy – najpierw Vendelsofjorden, później Batafjorden a po minięciu Klosterfjorden przy Karradalfjorden dojechaliśmy wreszcie do wioski Karradal, w której mieliśmy się rozbić namiotami na kempingu. Najpierw zobaczyliśmy fjord i blisko niego restaurację i bar na plaży. Śpieszyliśmy się jednak, by zdążyć przed zamknięciem recepcji, więc podjechaliśmy do kempingu. Przemiła starsza niebieskooka blondynka uspokoiła nas, że zdążyliśmy i ma dla nas miejsce! Fantastycznie! Po spełnieniu formalności, czyli podaniu imion, numerów telefonów i adresów mailowych, jej starszy kolega pojechał swoim rowerem z nami, żeby pokazać nam, gdzie możemy się rozbić, gdzie są sanitariaty, kuchnia i tym podobne punkty. Plac namiotowy był ogromny. Wzięliśmy parcele bez dostępu do prądu, bo stwierdziliśmy, że mamy wszystko naładowane i dzisiaj nie ma potrzeby uzupełniać energii.
Rozbijaliśmy namioty, gdy słońce już zachodziło, co nieco zaskakujące, bo faktycznie w Norwegii słońce zachodziło grubo ponad 1,5 godziny później. Robiło się zimno i komary zaczynały niemiłosiernie kąsać. Tak to już jest w Skandynawii, że o wschodzie i zachodzie słońca budzą się te małe upierdliwce i gryzą. Off niewiele pomaga, ale co zrobić. Rozbiliśmy się, wykąpali i poszliśmy do tej knajpy przy wybrzeżu na coś ciepłego w ramach kolacji i piwo! Bar nazywał się Jippies Veranda i w porównaniu z tym gdy tylko rzuciliśmy okiem dojeżdżając do kempingu, to wtedy były tłumy, a teraz byliśmy niemal ostatnimi klientami. Mimo to, ładne młode (na oko – Szwedki), wzięły od nas zamówienie pizzy i piwa. Zanim jednak dostaliśmy pizzę, komary cięły nas okrutnie. Pizza smaczna, choć Opcio zauważył, że robią ją na gotowych spodach. Dodają tylko na gotowy spód składniki zgodnie z wyborem klienta i do pieca. Szwedzkie piwo szczególnie wybitne nie było, ale też ceny nie były jakoś rażąco wysokie jak na szwedzkie warunki. Zwróciliśmy uwagę, że to, że obsługa składa się z młodych Szwedów, to nieco zaskakujące, bo w odwiedzonych wcześniej miejscach obsługa hoteli, restauracji i tego rodzaju przybytków niemal w całości składała się z różnokolorowych imigrantów. A tutaj widać było, że to raczej lokalni działają. I bardzo dobrze.
Zamieniliśmy kilka zdań z parą Francuzów, którzy mieli namiot obok naszych i zmęczeni położyliśmy się spać z nastawieniem, że jutro musimy wstać wcześniej, żeby mieć więcej czasu na kręcenie pedałami.
TUTAJ możecie zobaczyć ślad dzisiejszej trasy na Stravie.
Czy tak się stało? I co ciekawego było dalej na trasie? O tym w kolejnej relacji. A dzisiaj dziękuję Wam za uwagę!
Piotr
Ja bym z tą znieczulicą w Polsce nie przesadzał. Rok temu spektakularnie wygrzmociłem o asfalt na Hetmańskiej w Rzeszowie, ludzi było mało dookoła, właściwie to tylko rowerzysta i jakiś młody chłopaczek – przechodzień – obydwaj natychmiast do mnie podbiegli i zaczęli zdejmować ze mnie rower i pomagać, chociaż w sumie nic mi się nie stało oprócz rozkwaszonego łokcia i nawet bym im nie miał za złe, jakby nie podeszli – ale podeszli.
To dobrze, że masz pozytywny przykład. Ja bazuję na własnych doświadczeniach i niestety Twój przypadek stanowi mały procent tego, co obserwuję. Za pierwszy z brzegu przykład nie mój, a medialny niech posłuży dziewczynka z Andrychowa, która leżała półprzytomna kilka godzin w centrum miasta blisko supermarketu i nikt się tym nie zainteresował. Ojciec próbował szukać pomocy w Policji – bezskutecznie. O takiej znieczulicy w Polsce myślę. Ale może coś się zmieni na lepsze – patrząc na Twój przykład?