Jedziemy do Chiang Rai

To ostatni dzień w Chiang Mai, które tak bardzo przypadło nam do gustu! Ponieważ wczoraj Jimmy mówił nam, że nie będzie go dzisiaj by nas pożegnać, bo jedzie do swojej rodziny mieszkającej w wiosce, to jego Żona – Na czyniła honory. Oczywiście w ramach śniadania zamówiłem u Na kawę dla mnie i Patki oraz omleta z pieczonymi bananami. O jakie to pyszne!

Czas opuścić noclegi u Jimmiego. Tutaj macie moją recenzję jaką umieściłem w Google Maps. Było nam tam dobrze. Jak u dobrych znajomych. Zdecydowanie lepiej będę wspominał to miejsce niż chociażby hotel Belvedere w Zakopanym – mimo jego o wiele wyższego standardu.

Na dworzec pojechaliśmy taksówką a właściwie to Grab’em. Za niewysoką opłatą zawiozła nas pani kierowca. Na miejscu było trochę zamieszania, ale w końcu udało nam się znaleźć odpowiednie miejsce, z którego miał odjeżdżać nasz autobus do Chiang Rai.

Dystans pomiędzy miastami, to troszkę ponad 180km. Jechaliśmy ponad 4 godziny. To pokazuje, jak wyglądała droga. Górzysta – na bardzo długim odcinku była w trakcie rozbudowy – poszerzana z wąskiej dwupasmowej na czteropasmową z oddzielonymi kierunkami ruchu. Jechaliśmy głównie przez tereny porośnięte dżunglą w górach, ale też sporo było zabudów wiejskich wzdłuż drogi.

Z dworca autobusowego w Chiang Rai do hostelu który wybraliśmy, czyli TiAmo hostel jest na tyle blisko, że poszliśmy pieszo. Hostel ten jest w centrum miasta, zaraz obok Clock Tower (wieży zegarowej), która jest charakterystycznym miejscem w Chiang Rai.

Ponieważ zgłodnieliśmy, poszliśmy do miejsca, które miało dobre recenzje wśród przewodników Google, czyli do Barrab Restaurant. To świetne miejsce – dość powiedzieć, że mimo tak wielu alternatyw, wróciliśmy tutaj jeszcze dwa dni później. Ceny bardzo przystępne, a jakość jedzenia doskonała i do tego czysto w klimatyzowanym lokalu oraz przesympatyczna właścicielka, świetnie mówiąca po angielsku, która była niesamowicie zaangażowana, byśmy byli zadowoleni. Jest tutaj kilka doskonałych potraw – że zacznę od tytułowego Barrab, który jest pikantnym mięsem mielonym z ryżem i warzywami, khao soi, kiełbaski z ziołami – to typowo północno-tajskie potrawy. Oprócz tego świetny pad thai. Jedyna rzecz, która im nie wyszła, to była sałatka z kukurydzą. Droga, niespecjalna i mało oryginalna. Lepiej jeść regionalne przysmaki, bo w tym są świetni!

Gdy już zaspokoiliśmy głód, wzięliśmy tylko plecak z aparatami, wodą i ruszyliśmy pieszo do Niebieskiej Świątyni. Świątynia ta oddalona jest o trochę ponad 3 km, więc dość blisko. Przekroczyliśmy rzekę Kok mostem na którym były piękne złocone zdobienia latarń i złote słonie.

Było ciepło i parno. Mimo to miałem ochotę na kawę. Niestety po drodze wszystko było zamknięte. Doszliśmy do celu. Nie jest to największa świątynia, ale bardzo charakterystyczna. Budowla z 2016 roku zaprojektowana przez Buddha Kabkae, ucznia twórcy Clock Tower, Białej Świątyni i Czarnego Domu. Wyraziste kolory i wszechobecne zastosowanie intensywnego błękitu w zestawie ze złotym, to charakterystyczne cechy tego miejsca.

Całość jednak sprawia wrażenie dość pretensjonalne. To trochę jakby ktoś próbował symbolikę religijną ożenić z popkulturą nie najwyższych lotów. Coś jak piosenka religijna w stylu disco polo. Jednak pełna powaga Tajów każe wierzyć, że jednak oni traktują to co widać w tej świątyni na serio.

Może coś w tym jest, że to jakby duch czasów obecnych odcisnął swoje piętno na tym co za wiele lat traktować się będzie z namaszczeniem równym naszym zachwytom nad dokonaniami naszych przodków sprzed 100 i więcej lat. Chyba jednak wolałbym żebyśmy w schedzie zostawili po sobie coś wyższych lotów artystycznych. W muzyce – uważam podobnie.

Zanim wróciliśmy do centrum, pokręciliśmy się po ulicznym markecie. Spróbowaliśmy kiełbasek ziołowych, ale nie miały one wiele wspólnego z tymi które jedliśmy w Barrabie. Były za to inne ciekawostki, jak plastry miodu z pszczelimi larwami- ot przysmak!

Zrobiło się już ciemno, a my zgłodnieliśmy. Zatrzymaliśmy się nieopodal naszego hostelu w Butadon. W miejscu tym serwuje się głównie dania z makaronem. Ponieważ my byliśmy niedługo przed zamknięciem, to wzięliśmy to co było, czyli zupę z wołowiną i makaronem. Zupa było przyzwoita, ale nie zachwyciła szczególnie.

Wróciliśmy do pokoju. Jednak pomysł o spokojnym korzystaniu z tarasu wieczorem nie był do wykonania, bo wieczorami głośna muzyka z baru po drugiej stronie drogi, wykluczała spokój.

Na kolejny dzień zaplanowaliśmy wypożyczenie skutera i dość długą trasę, by zobaczyć plantację herbaty, wioskę Yunnani i Białą Świątynię.

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz