Dzisiejszy dzień musieliśmy rozpocząć od pożegnania. Nasi kumple z Francji zbierają się w dalszą podróż rowerami, my zaś dzisiaj mamy długą trasę skuterem, po to, by przejść pieszo piękny szlak widokowy w Parku Narodowym Doi Inthanon. Pierre i Simon udają się w kierunku zachodnim do Myanmar, czyli Birmy i chcą tamtędy ruszyć w kierunku południowym. Tutaj wstawię spojler: nie udało im się przekroczyć granicy tak jak to zakładali. Już wtedy zaczęły docierać pierwsze sygnały, że w Chinach, które nieopodal, pojawił się jakiś nowy wirus i Chińczycy nie dają pełnej informacji co się dzieje. W mediach światowych jeszcze było na ten temat cicho. Z tego powodu nasi sympatyczni „sakwiarze” ruszyli przez Tajlandię do Bangkoku. Później też musieli zmienić swoje plany względem jazdy przez Singapur i ostatecznie z Bangkoku polecieli do Australii, gdzie są teraz i nadal jadą rowerami (południowym wybrzeżem Australii w kierunku wschodnim). Pstryknęliśmy pamiątkowe zdjęcia i pojechaliśmy w swoje strony. Kontakt mamy cały czas!


Zanim się jednak na dobre pożegnaliśmy, poszliśmy zjeść śniadanie. I korzystając z okazji, pokażę Wam, jak bardzo różni się śniadanie w Tajlandii od tego co w Polsce zwykliśmy jeść poranną porą. Idąc wzdłuż historycznych murów starówki Chiang Mai trafiliśmy do Jok Sompet, w którym wszystkie miejsca były zajęte, ale mimo kolejki oczekujących na stolik postanowiliśmy poczekać. Powodem były dobre opinie w mapach Google. Śniadaniownia Jok Sompet działa dość sprawnie. Dlatego kolejka szybko topniała. No więc, co je się na śniadanie? Praktycznie to samo, co na obiad i na kolację! To zaskakujące, ale rzeczywiście nie ma jakichś podziałów na dania typowo poranne, czy wieczorne. Dlatego wzięliśmy zupy Khao Soi (to te z panierowanym makaronem), wieprzowinę w sosie sojowym z makaronem, jakiś taki kleik i bułki na parze nadziewane słodkim farszem z fasoli (to akurat ostatnie – jaki deser). Miejsce naszym zdaniem przereklamowane, ale bardzo nas rozbawiła informacja, jaką znaleźliśmy w toalecie:
Nie rzygać, nie myć dziecięcej dupy w umywalce pod karą 500 Bahtów (dosłownie – ass, to raczej Dupa niż Pupa).







Przed nami dzisiaj naprawdę długa droga – zwłaszcza, że do pokonania skuterem. Prawdę powiedziawszy, to trochę się martwiliśmy, jak nasz skuter się zachowa zwłaszcza na podjazdach i później na zjazdach. Czytaliśmy o palących się hamulcach, o braku hamulców, o zbyt słabych skuterach, by wyjechać na górę. Nasza Honda pokazała, że jest świetna i spokojnie dała sobie radę, choć musiałem prowadzić z rozwagą i na zjazdach rzeczywiście musiałem się zatrzymać, bo mogłem hamulców już nie mieć – tak były spracowane. Pokonaliśmy ponad 210 km. To niemało skuterem. Naprawdę! Dość powiedzieć, że w drodze powrotnej Patka mi zasypiała z tyłu, co nie było bezpieczne.
Jechaliśmy najszybszą trasą, jaką zaproponowała nam nawigacja Google. Oczywiście również i dzisiaj policja nas zatrzymała i to dwukrotnie! Jednak rzeczywiście wystarczyło im pokazać nasz wczorajszy mandat a uśmiechali się szeroko, dziękowali i życzyli dobrej drogi 🙂 Oznakowanie trasy było bardzo przyzwoite. Co ciekawe, przez bardzo długi odcinek trasy na poboczu (po lewej stronie) była namalowana ścieżka rowerowa! Takie to miłe! W pewnym momencie drogowskaz nakazywał skręcić w prawo i droga jeszcze do granicy Parku Narodowego była dobra. Później było coraz ciekawiej… Najpierw jednak musieliśmy zapłacić za wstęp do Parku Narodowego po 300 Bahtów za osobę i jeszcze 20 Bahtów za skuter. 620BHT=78,60PLN

Droga jest dość kręta, asfaltowa, z coraz gorszej jakości asfaltem w miarę jak jest dalej i wyżej. Pod koniec jest bardzo ostro pod górkę. Ale to bardzo ostro! Dość powiedzieć, że ciężarówki jechały tam jakieś 10 km/h. Niektóre samochody wlokły się około 20 km/h. A my Hondą też męczyliśmy się ale jakieś 30-40 km/h. Na szczęście dojechaliśmy szczęśliwie. Zaparkowaliśmy maszynę, wzięli to co potrzebne i poszliśmy na szlak. Na wejściu, wiedzieliśmy, że powinno się iść w grupach z przewodnikiem. Bardzo szybko, jeszcze zanim zdążyliśmy o tym pomyśleć, podszedł do nas wysoki, sypatyczny jegomość i spytał po angielsku, czy nie chcielibyśmy dołączyć do niego, by wziąć przewodnika, bo ich jest troje i brakuje im jeszcze 2 osób. No jasne, że się ucieszyliśmy i zgodzili! Tak to poznaliśmy parę Niemców, on z Hanoweru, ona z Luxemburga i Francuza. Dostaliśmy niegadającą po angielsku przewodniczkę, która jak się okazało, była nam kompletnie do niczego niepotrzebna, no ale taki jest tutaj wymóg. Nasza Pani przewodnik kosztuje 200 Bahtów, więc szybko dorzuciliśmy naszym europejskim nowym przyjaciołom 2*40 Bahtów i ruszyliśmy wszyscy w górę szlaku.

Początkowo szlak wiedzie przez dżunglę, co jest świetne, bo jest chłodniej. Co prawda na skuterze jadąc prawie cały czas powyżej 60km/h pęd powietrza nawet pomimo temperatury zewnętrznej ponad 30 stopni powoduje, że marzłem momentami (zwłaszcza w cieniu jadąc przez las pod górę). Dlatego nieszczególnie mi zależało na chłodzie dżungli. Najważniejsze, że nic nas za bardzo nie gryzło a i tempo naszej europejskiej paczki było zgodne, miarowe i dość energiczne. Dość powiedzieć, że nasza Pani przewodniczka zamykała peleton a nie była zmuszona czekać, aż wreszcie te grube amerykańskie „turysty” dojdą w tych swoich klapkach japonkach na górę. Na szczęście na szlaku nie było zbyt wielu turystów przypadkowych (w szpilkach, minispódniczkach, klapeczkach, butach na koturnie – słowem jak u nas na Giewoncie, czy do Morskiego Oka).


Gdy wreszcie wgramoliliśmy się na grzbiet porośnięty azjatyckimi odpowiednikami naszych kosodrzewin, wreszcie mogliśmy zobaczyć przepiękne widoki. Co prawda widoczność nie była idealna, ale i tak, uważam że widoki były przednie!




Zboczem doszliśmy do tarasu widokowego. Tutaj było już więcej osób, bo jak dotychczas, to mijaliśmy powolnych piechurów na szlaku. Szliśmy jak „Orient Express” 🙂 Poczekaliśmy, aż wszyscy na tarasie wypstrykają się już i sobie pójdą i skorzystaliśmy z naszych 5 minut








Dalej na szlaku ścieżka była poprowadzona zboczem o całkiem niezłym nachyleniu, a zabezpieczenia ścieżki były naprawdę symboliczne. Mimo to nie czuło się niebezpieczeństwa.



Tak doszliśmy do miejsca, w którym widać było pagodę, którą obserwowaliśmy jadąc skuterem pod górę. Co ciekawe, wystarczy zrobić dosłownie kilka – kilkanaście kroków w dół zbocza i pojawia się druga pagoda. Poprosiliśmy naszą przewodniczkę, żeby pstryknęła nam pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Znów przez dżunglę.




Bardzo sympatyczna była ta nasza europejska paczka! Ja sobie żartowałem i docinałem z Niemcem. Francuz chichrał przysłuchując się nam. No bo ja mówię, że jak na Niemca, to sympatyczny z niego koleś i że co mnie zaskoczyło, nawet nie próbował mnie zabić! Na co on, że też mnie polubił, mimo że jestem Polakiem i że jest zaskoczony, że spędziliśmy trochę czasu razem i nic mu jeszcze nie zginęło! O i takie stereotypy 🙂 Dość powiedzieć, że zeszliśmy już do parkingu, to dalej jeszcze rozmawialiśmy w grupie i nie chcieliśmy się rozstać. Wyszło na to, że Francuz przyjechał do Tajlandii na studia, bo tanie studia, życie i chciał pozwiedzać. No i jest w drodze powrotnej już z tego zwiedzania 2, czy 3 miesięcznego. A jeździ skuterem. W końcu pożegnaliśmy się i przez chwilę jechaliśmy skuterami blisko z Niemcami, ale tak się wlekli, że musiałem odjechać. Wszak mieliśmy ponad 100 km skuterem w drodze powrotnej i z bardzo ostrym zjazdem.
Zjazd rzeczywiście był obciążający dla skutera. Z tego względu robiłem wszystko co mogłem, żeby mu pomóc. Hamowałem tylko wtedy gdy było to niezbędne i to tylko jednym hamulcem. Drugi w tym czasie się chłodził. Ciężko jest hamować silnikiem, gdy ma się skuter z automatem, ale jakoś mi się to w pewnym stopniu udawało. Musieliśmy się zatrzymać tylko raz, gdy zmuszeni jazdą w korku przez jakiegoś pacana za kierownicą osobówki, który hamował cały czas i nie dawało się go wyprzedzić, rozgrzaliśmy na tyle hamulce, że przestawały działać. Zatrzymaliśmy się, daliśmy maszynie odpocząć, rozładować się korkowi i parę minut później ruszyliśmy dalej. Odpuściliśmy kompletnie również dzisiaj zaglądanie do wodospadów, bo Francuz nam powiedział, że wody jest zbyt mało i nic ciekawego nie zobaczymy. Z kolei Niemcy powiedzieli nam, że nie ma co jechać do pagod, które widzieliśmy ze szlaku, bo tam nic nie ma poza kilkoma straganami i niedokończoną budową.
Dojechaliśmy szczęśliwie, oddali skuter w wyznaczonym czasie i poszliśmy jeszcze na spacer do starej części Chiang Mai by coś zjeść. Trafiliśmy do Mr. Kai. Jak się okazało już po kilku kolejnych dniach jedzenia w innych miejscach i miejscowościach, to właśnie tutaj mieliśmy możliwość zjeść NAJSMACZNIEJSZĄ zupę Khao Soi! Naprawdę – wizyta w Chiang Mai, moim zdaniem koniecznie powinna być powiązana ze zjedzeniem Khao Soi właśnie u Pana Kaia!
Musieliśmy się spakować, bo następnego dnia czekała nas podróż autobusem do Chiang Rai – miasta w północno- wschodniej części Tajlandii. Dlatego spacerkiem z dzielnicy, gdzie Pan Kai ma swoją restaurację, a w której to jest mnóstwo przytulnych restauracyjek bardziej europejsko lub zachodnie wyglądających niż typowo azjatycjich z innych rejonów Chiang Mai. To dobre miejsce na wieczorny spacer, na kolację, drinka w przyjemnym nieznajomym towarzystwie turystów z zachodnich krajów. Po drodze kupiliśmy jeszcze nasz przysmak – batoniki kokosowo – masło-orzechowe. Niestety już nigdzie później nie mieliśmy okazji tego znaleźć. Przepyszne! Polecamy.
Wróciliśmy do naszego domu u Jimmiego na ostatnią noc w Chiang Mai.
A już w następnej relacji, jedziemy do Chiang Rai i na piechotę idziemy zwiedzać Niebieską Świątynię!