Pierwszy dzień 11-01-2020
Dzisiejszą podróż zaczynamy od Bolta, którym musimy się dostać na dworzec PKS w Rzeszowie z którego Neobusem jedziemy do lotniska w Warszawie. Połączenie jest dość dobre. Startujemy z Rzeszowa o godzinie 6:20 a w Warszawie jesteśmy już o 11:10. Choć wydaje się, że 2 godziny zapasu do wylotu to dużo, na miejscu okazuje się, że to akurat tyle, żeby zdążyć.
Kolejka do odprawy Aeroflot jest dość duża i mimo 4 okienek, ciągnie się to niemiłosiernie. Nie mamy więc zbyt wiele czasu, by powydawać kasę w strefie bezcłowej. Może to i lepiej? Jak na razie temperatura na zewnątrz była na tyle niska, że musieliśmy mieć kurtki puchowe. Wiedzieliśmy, że już po odprawie temperatury zarówno na lotniskach jak i w samolotach są raczej optymalne i kurtki nam już nie będą potrzebne, jednak w Moskwie okazało się, że to nie jest takie oczywiste. Kurtki przydały się, bo trzeba było busem po odprawie dojechać do samolotu. A w Moskwie zimniej niż u nas w Rzeszowie. Tak więc decyzja, żeby lecieć w długich dżinsach, ciepłych skarpetach, bluzach i z kurtkami w bagażu podręcznym, była dobrą decyzją.
Lotnisko Szeremietiewo w Moskwie jest duże, dość nowoczesne, nie odstające od innych międzynarodowych lotnisk. Kto się spodziewa radzieckiej siermiężności z poprzedniej epoki – to się zdziwi! Z ciekawostek – widzieliśmy automat z „kosmicznym jedzeniem”. Małe paczki z liofilizowanymi posiłkami. Ot – taka ciekawostka. Na lotnisku jest szybkie WiFi i sporo miejsc do podładowania smartfonów. Jednak na strefie bezcłowej w sklepach poczułem się swojsko – jak w Polsce. W odróżnieniu od innych lotnisk – mam na myśli te w zachodniej Europie i w USA – tutaj obsługa sklepów w większej mierze patrzy na Ciebie jak na złodzieja niż na potencjalnego Klienta. Nie naskakują z propozycją pomocy, czy też z promocją, a łażą za Tobą i patrzą Ci na ręce, czy czegoś nie buchniesz…
W Szeremietiewie byliśmy już głodni, bo była godzina 17:20 jak wylądowaliśmy, a samolot do Bangkoku był dopiero o 21:30. Oczywiście te godziny w czasie Moskiewskim. Ponieważ od jakiegoś czasu pracują dla mnie Uzbecy, to jak zobaczyliśmy Uzbecką kuchnię – wiedziałem, że tutaj coś zjemy. Wzięliśmy oczywiście PŁOW, czyli popisową narodową potrawę oraz bulion z frykadelkami oraz grillowane „kabaczki”. Płow jest super – kojarzy mi się z wakacjami w Jałcie na półwyspie krymskim z Rodzicami w latach 80-tych. Jak szliśmy na plażę rano, to w ogromnym woku dopiero były przygotowywane składniki, czyli ryż, warzywa, mięso baranie. Jak wracaliśmy z plaży, to już płowu było niewiele, ale czasem go mieliśmy jeszcze okazję zjeść. Tłusty, pyszny. I taki też był tutaj na lotnisku. Aromatyczny. Dużo kminu rzymskiego. Rosół z frykadelkami z kolei kojarzy mi się z niedzielą i charakterystyczną muzyczką zwiastującą Robin Hooda – serial jaki wówczas w niedziele (czy sobotę) leciał. Mama robiła mi i Siostrze wówczas taki rosołek z frykadelkami – takimi mięsnymi pulpecikami. Pycha. No i tak mi się to skojarzyło. W tej uzbeckiej restauracji na lotnisku było smacznie. Drogo – jak to na lotniskach. Całość wyszła: 2236 rubli, czyli z karty Revoluta ściągnęło mi 141 zł.
Co jeszcze ciekawego na moskiewskim lotnisku? Kapsuły do spania, no i te wszystkie souveniry rosyjskie – matrioszki – Putin, talerze z Putinem, koszulki z Putinem, mnóstwo innych atrybutów z symboliką sowiecką. I pomiędzy tym wszystkim Burger King, tyle że nazwa napisana cyrylicą (co mnie zawsze rozbawia nie wiedzieć czemu? Was też? No wiecie – widzicie jakąś nazwę i dopiero jak to przeczytacie, to dociera do Was, że to włoska nazwa Felicita, albo Burger King, albo coś innego).
Samolot do Bangkoku, to już była stosunkowo duża maszyna – Boeing 777-300ER. Obsługa, a zwłaszcza jedzenie w tym samolocie pokazało, że Aeroflotem warto się wybierać też w takie dłuższe podróże. Było miło, profesjonalnie, jedzenie pyszne – naprawdę! Tutaj wierzę Patrycji, która regularnie lata zwłaszcza do USA i przetestowała sporo różnych linii lotniczych – i jeśli ona mówi, że jest zaskakująco dobrze, a po jedzeniu w Aeroflot nie miała żadnej rewolucji, jak to w innych jest niemal zawsze – to ja jej wierzę! Mnie najbardziej smakował sok, który się nazywał MORS – jakiś taki jagodowo-żurawinowy – coś takiego. Ilość miejsca na nogi, to Patrycja powiedziała, że naprawdę się rzadko zdarza, żeby w klasie ekonomicznej było aż tyle. Krótko mówiąc, było wygodnie. A że lot dość długi, to dobrze.
Wylądowaliśmy o 10:40 czasu Tajskiego, czyli polskiego o 4:40. Krótko mówiąc po 22 godzinach od startu autobusu w Rzeszowie. Jet lag? Ale że o co chodzi? Jaki Jet Lag? Wysiadka, sprawne zgarnięcie naszej dużej walizki i jazda do hostelu w Bangkoku. Jednak zanim poszliśmy do kolejki nadziemnej, kupiliśmy kartę SIM z internetem mobilnym na cały nasz pobyt. Na lotnisku były przynajmniej 3 punkty w których można to kupić i dać sobie od razu skonfigurować telefon, żeby internet działał. Porównaliśmy ceny i wzięliśmy w sieci „d-tac” w cenie 600 Bahtów za 35 GB czyli za około 75zł na okres 16 dni. Wystarczyło zdecydowanie!
Z lotniska Suvarnabhumi Bangkok kursuje kolejka nadziemna, którą zdecydowaliśmy się dotrzeć do stacji Phaya Thai.
Żeby kupić bilet kolejką, są automaty, w których wybiera się dokąd chcecie się dostać, ile osób dorosłych, dzieci itd… wówczas podana jest kwota – wsadzasz pieniądze i dostajesz żetony. Żeton potrzebny by przejść przez bramkę i jak już dojedziesz, by wrzucić żeton do bramki, by wyjść. Na stacji zabezpieczenia przed samobójcami (których nie ma w nowojorskim metro), czyli możesz wejść tylko w oznaczonych miejscach, gdzie dopiero po zatrzymaniu się kolejki otwierają się drzwi zabezpieczenia i wtedy otwierają się drzwi kolejki. Strzałkami też zaznaczone dla porządku – gdzie należy stać, by najpierw (którędy) mogli wysiąść z kolejki pasażerowie. Porządek. I do tego specjalnie umundurowani ludzie, którzy tego porządku pilnują.
Z lotniska pojechaliśmy tą kolejką do stacji Phaya Thai, która była ostatnią stacją tej niebieskiej linii. Gdy wysiedliśmy i zeszli z przystanku (bo jest on dość wysoko – ponad jezdnią, chodnikiem itd.) Trasę rozpracowała nam nawigacja w google mapach (a jakże!) i kolejnym środkiem transportu miał być GRAB. Jest to odpowiednik Ubera czy Bolta, czyli tańsza taksówka. Wyciągam telefon, żeby zamówić Graba, a tu niespodzianka – na dobry początek podróży po Tajlandii mam rozbity ekran. Bardzo zdziwiony tym faktem i wkurzony dodatkowo zacząłem się denerwować, gdy okazało się, że z nieznanych mi powodów internet który miał działać niby działa, a jednak Graba zamówić nie mogę. My zmęczeni, chcemy się szybko dostać do Hostelu, zwłaszcza że w za ciepłych ciuchach, a na zewnątrz parno i gorąco. Ja jeszcze w ciepłych skarpetkach (to był błąd). W końcu poddałem się w walce z technologią i poszliśmy po prostu szukać taksówki, czy cokolwiek by nas zawiozło do Hostelu. W końcu to tylko niecałe 4 km. No tak – taksówki nie złapiemy, bo korek jak cholera. Za to tuk tuków tutaj od cholery i jeszcze trochę. Wyglądaliśmy jak rasowe turystyczne Farangi. W zbyt ciepłych ciuchach, z wielką 22kg walizką i walizeczką typu carry on luggage i torbą Patrycji. Tuk tuki zaczęły nas atakować. Zaczęli od 600 Bahtów!!! Ja mam w telefonie przelicznik, więc od razu wiedziałem, że grubo przesadzają, zwłaszcza, że Grab miał nas kosztować około 100 Bahtów. Zaczęliśmy się kręcić, szukając czegoś tańszego, w końcu któryś zaproponował nam transport tuk tukiem za 150 Bahtów. Przystaliśmy na to. Idziemy do jego pojazdu a w między czasie Patrycja złapała samochód Graba z ulicy. Gość zgodził się nas zawieźć za 150 Bahtów do Hostelu. Podziękowaliśmy za tuk tuka i pojechaliśmy te 4 km samochodem Grab. Wygodniej, bo mieliśmy dużą walizkę 23 kg, małą walizkę podręczną i sporą torbę Patrycji. W ten sposób trafiliśmy do naszego pierwszego Hostelu w Tajlandii – „Peace Factory Hostel”. Nie pytajcie mnie, skąd nazwa, bo nie daliśmy rady tego rozkminić. Cicho, czysto, sympatyczna obsługa. Przed wejściem z patio na zewnątrz trzeba ściągnąć buty – taki folklor. Okazało się, że nasz pokój jest na drugim piętrze dość wąskimi schodami, ale nie był to problem. Pokój nieduży, w którym by wejść do środka z dużą walizką trzeba się pogimnastykować. Byliśmy jednak tak zmęczeni, że nie było to dla nas problemem. Kąpiel, krótka drzemka po długiej podróży i byliśmy gotowi zacząć zwiedzanie Bangkoku! Wzięliśmy w małym plecaku tylko to co potrzebne, czyli wodę, aparat, kamerę, kasę i ruszyliśmy najpierw do „Golden Mount temple”.
Piotr