Puerto Rico – część wschodnia wyspy

Jak już się pewnie zorientowaliście, w czasie naszego 2-tygodniowego pobytu, połowę czasu spędziliśmy w Luquillo, czyli wschodniej części dużej – głównej wyspy Puerto Rico, położonej blisko stolicy, czyli San Juan. Wtedy też zwiedzaliśmy dwie mniejsze wyspy Culebra i Vieques. Później zmieniliśmy naszą „bazę wypadową” i przenieśliśmy się na zachodni kraniec Portoryko, czyli Rincon, które nazywane jest miasteczkiem surferów. W tej relacji będę chciał Wam jeszcze opowiedzieć o wszystkim tym, czego jeszcze nie było w części wschodniej, czyli Luquillo i okolicach…

Luquillo

Zacznę od tego, że naszą bazą wypadową w Luquillo był domek letniskowy położony w Solimar – to dzielnica w Luqillo, w której jest cały ośrodek ogrodzony z wykorzystaniem drutu kolczastego na szczycie metalowego płotu (ach ta Ameryka Łacińska i jej wyjątkowe pomysły ochrony bogatszych od biednego pospólstwa!) z całodobową ochroną i do którego żeby wjechać, trzeba mieć specjalną przepustkę. W ośrodku tym większą cześć stanowią domki letniskowe pobudowane według różnych projektów, a nie na jedno kopyto, więc jak mniemam, była dowolność architektoniczna przy budowie. Mniejszą część stanowią bloki z apartamentami i osobnym parkingiem. Sporo z tych apartamentów jest do wynajęcia na AirBnB. Przez AirBnB można też wynająć niektóre z domków letniskowych. W ten sposób udało nam się znaleźć dla nas w pełni wyposażony domek letniskowy na nasze wakacje. Po czym możemy poznać, że apartamenty są do wynajęcia na AirBnB? Po tym, że na na bramach wejściowych i ogrodzeniach obok nich są pozakładane takie duże kłódki z zamkiem szyfrowym, w których po ustawieniu odpowiedniego kodu, otwiera się schowek z kluczami od apartamentu w środku.
TUTAJ możecie zarezerwować ten domek, do czego gorąco zachęcam! Nazywa się „Villa Brisa Tropical”.

Nasz domek był naprawdę w pełni wyposażony i wspaniały! Zwłaszcza gdy porównaliśmy go do apartamentu w zachodniej części wyspy później. Okazało się wówczas, że dostęp do Internetu, prąd, woda, klimatyzacja z której się nie leje, to nie są rzeczy oczywiste w zachodniej części wyspy!

Mieszkając w Luquillo przyjęliśmy za coś normalnego i oczywistego, że wszystko działa, nie ma awarii, mamy szybki internet, prąd o każdej porze. Ba! Nawet w telewizorze ktoś zostawił zalogowane konto na kilku serwisach streamingowych, żeby można było coś pooglądać z internetu niekoniecznie po hiszpańsku w portorykańskiej kablówce. Chcieliśmy wziąć cooler na plażę? Nie ma sprawy – większy, mniejszy – do wyboru. Krzesełka plażowe? Proszę bardzo. Nie wzięliśmy środków na komary? Mugga w kilku rodzajach plus dla tych, co to są tacy „organic” repellent na bazie cytrusów i czegoś tam jeszcze – takie „bardzo eco – friendly”. Mieliśmy nawet hamak na tarasie, grilla gazowego (którego prywatnie pozazdrościłem – taki wypasiony, że ACH!) leżaki, stoliki z krzesełkami na wieczorne biesiady przed domkiem, kolejne – za domkiem. Szaleństwo! Jedyna rzecz, jaka mnie denerwowała od przyjazdu przez dwa dni, to były dzwony rurowe… Takie, które widziałem dotychczas w wersji z bambusów. Tutaj metalowe… Na wietrze poruszał się ciężarek uderzając w różnej długości metalowe rury wydając z siebie mocniejsze i słabsze długo ciągnące się dźwięki. Po godzinie miałem dość. Ale trzeciego dnia znalazłem, jak to wyłączyć 🙂

La Fonda Gourmet i ryneczek Luquillo

Ale! Przecież nie siedzieliśmy cały czas tylko na plażach albo w domku! Oczywiście, że znaleźliśmy czas by pomiędzy dość częstymi tropikalnymi deszczami, czy wręcz gwałtownymi acz krótkimi ulewami, ruszyć do centrum miasteczka Luquillo. W ten sposób trafiliśmy do La Fonda Gourmet na kolację. Dają tutaj „tradycyjne” portorykańskie jedzenie. Lokal jest dość niewielki, na nasze jednak szczęście nie czekaliśmy długo na stolik. Naprawdę mieliśmy szczęście, bo gdy czekaliśmy na nasze zamówienie, na zewnątrz walnęła spora ulewa i do lokalu wpadali przechodnie szukając schronienia przed nią. Obsługa bardzo miła i uprzejma, chociaż kuchnia nie nadążała z realizacją zamówień i czekanie było dość długie. Zamówiliśmy tacosy (taaa tradycyjne portorykańskie) i nieco bardziej portorykańskie kurczak i wieprzowina z grilla z ryżem i surówką. Jedzenie smaczne, atmosfera w środku super, więc było dobrze!

Po jedzeniu, gdy zapadł już zmierzch, ruszyliśmy zobaczyć centrum Luquillo po deszczu. Ponieważ byliśmy dość blisko zwrotnika, to zmierzch zapada dość wcześnie, bo nieco po 18. Daje to wytchnienie od upałów w ciągu dnia, ale też dla nas, przywyczajonych do nocy w lecie od 21-22, było to na początku dość zaskakujące!
Ta stara, tradycyjna zabudowa w centrum Luquillo, to budynki parterowe, ewentalnie z piętrem, ale nie wyższe. Płaskie dachy i często spotykane w tej zabudowie zadaszone balkony, tarasy lub ewentualnie krużganki na parterze. Budynki pomalowane jak to w latynoskiej części Ameryki na jaskrawe kolory i do tego każdy w innym kolorze. Niektóre budynki, zwłaszcza jeśli to sklep, fryzjer, czy knajpka dodatkowo pomalowane na elewacji by było wiadomo, co to jest. Ryneczek prostokątny na którym oprócz betonozy są gdzieniegdzie palmy, czy jakaś inna roślinność. Kilka pomników lokalnych osobistości, scena i wielki napis LUQUILLO (czytaj – Lukijo).

El Yunque

Ale tyle o miejscach, gdzie spędzaliśmy tylko noce, bo przecież większość czasu byliśmy gdzieś indziej! A gdzie? A na przykład w El Yunque National Forest, czyli narodowym lesie deszczowym El Yunque. Żeby się tam dostać, trzeba wcześniej zarezerwować swoją wizytę przez stronę Amerykańskiego (sic!) Departamentu Rolnictwa – o TUTAJ. Najlepiej jak najwcześniej zarezerwować termin, w jakim chcemy się tutaj pojawić (łącznie z godziną). Jedyna opłata, to ta rezerwacyjna w symbolicznej kwocie 2$ jaką opłacicie już na stronie rezerwacyjnej Faktem jednak jest, że podobnie jak w przypadku Parków Narodowych w USA, możliwości zarezerwowania sobie terminu wizyty czasami są bardzo trudne, bo cieszą się ogromnym zainteresowaniem, zwłaszcza w sezonie urlopowym. Najczęściej do wyboru mamy terminy wyłącznie na kolejny tydzień. W przypadku El Yunque rezerwacja możliwa obecnie jest na kolejny dzień – online od godziny 8:00 rano czasu atlantyckiego. Na szczęście Pani Kierowniczka – Pati załatwiła temat biletów bezproblemowo i mogliśmy tam się wybrać.

Narodowy Park Lasu Deszczowego El Yunque jest bardzo blisko od Luquillo, bo to raptem 10 km do wjazdu. Co ciekawe, przez park jest poprowadzona asfaltowa droga, którą jeżeli masz rezerwację na wizytę, możesz się poruszać.

W nawigację najlepiej wpisać sobie El Portal de El Yunque Visitor Center i następnie pierwszy punkt do zwiedzenia już w parku, czyli Wodospad La Coca („Cascada La Coca”). W ten sposób nie popełnicie naszego błędu jazdy za drogowskazami do budynku Visitor Center, z którego już nakierowano nas poprawnie na trasę w parku.

Wodospad La Coca jest widoczny z drogi którą wszyscy się poruszają w parku, więc nie w sposób go przeoczyć. Zaraz jak go miniecie, macie taki mały parking, na którym można postawić auto i wyjść, by obejrzeć Cascada La Coca.

Pogoda nie sprzyjała nam szczególnie tego dnia. Słońce schowane za chmurami, ale i tak było parno, duszno. Prognozy pokazywały przelotne deszcze na dzisiaj i czuło się, że coś lunie z góry lada moment. Mimo tego niewiele dalej zaparkowaliśmy auto na poboczu i ruszyliśmy szlakiem do „Quebrada Juan Diego”, czyli Strumieni Juan Diego. Szlak przez las deszczowy utwardzony dość ostro zakończonymi kamieniami pomiędzy którymi wystawały korzenie drzew i sporo już dość wyschniętego błota. Chwilkę się powspinaliśmy, aż doszliśmy do małego wodospadu z niecką, w której kilka osób się moczyło. I wtedy zaczęło padać. Najpierw delikatnie, ale szybko przybierało na sile. Patka z Jagodą ruszyły dalej szlakiem ostro pnącym się w górę, który był wyżłobiony w ziemi. Ziemia z każdą kolejną minutą przemieniała się w super-śliskie błoto. A ja poczekałem na Grażynę, z którą później, jak już doszła schowaliśmy się przed ulewą pod większym bananowcem. Po ponad 15 minutach doszliśmy do wniosku, że ponieważ dziewczyny nie wracają, to ruszymy w górę, bo i tak jesteśmy mokrzy. Las deszczowy, to jak nazwa wskazuje, deszcz też się zdarza dość często. Okazało się, że ten odcinek podejścia wcale nie był taki długi i w połowie drogi minęliśmy się z dziewczynami. Ja pod koniec poszedłem szybciej, zostawiając w tyle Grażynę, która ostrożnie stąpała na śliskim, pełnym kamieni i wystających korzeni szlaku.

Gdy dotarłem do celu, zobaczyłem wodospad, kilka osób i nieckę gdzie wpadała z hukiem woda z góry. Zobaczyłem, jak jakiś Amerykanin wszedł do wody i wszedł pod wodospad jak pod prysznic! Widząc tego Amerykanina, zrozumiałem, że siła spadającej wody jest do wytrzymania, więc jak tylko on skończył swoją kąpiel pod naturalnym prysznicem, rozebrałem się do spodenek kąpielowych, wziąłem GoPro i również wlazłem pod wodospad. Zobaczyłem, bo słyszeć tego nie było w sposób, że tenże Amerykanin zaproponował mi, że może mi nagrać film jak tam włażę pod wodospad – z chęcią na to przystałem. Po wszystkim podziękowałem mu za pomoc, strzeliłem jeszcze kilka fotek i wtedy przyszła Grażyna. Zrobiłem więc i jej kilka zdjęć i ruszyliśmy spowrotem do samochodu.

Pojechaliśmy do parkingu Colorado, by ruszyć szlakiem do góry Britton Tower (wieża Britton). Jednak ponieważ Pati jest od kilku miesięcy przygotowań w grupie dotyczącej atrakcji turystycznych w Portoryko, to ma informacje, że niestety szlak ten może być zamknięty. Z tego względu poszliśmy najpierw szlakiem na szczyt El Yunque, bo jak na mapie jest to zaznaczone, w pewnym momencie szlak się rozdziela i powinna być możliwość odbicia w kierunku Mount Britton Tower. Weszliśmy w las i tam gdzie drogowskaz wskazywał szlak, zobaczyliśmy pomarańczową siatkę ogrodzeniową ale uchyloną – tak jakby miała być zamykana za sobą. Poszliśmy tam więc. Szlak wyglądał na bardzo zaniedbany – wręcz powiedziałbym – mało uczęszczany. Maczeta by się przydała. Szorujemy nogami poprzechylane na szlak wszelkie trawy, krzaki, habazie wszelkiej maści. Ale brniemy dalej. W pewnym momencie zobaczyliśmy, że zbocze się obsunęło i z tego względu szlak jest węższy. Poniżej widać drogę, którą przyjechaliśmy tutaj i różne konstrukcje robione po to, by to osuwisko – najwidoczniej dość świeże – zabezpieczyć. Idziemy dalej. Pniemy się coraz wyżej. Jest parno. Dość duszno. Gorąco. No generalnie – pogoda niesprzyjająca wspinaczce, czy jakiemukolwiek wysiłkowi fizycznemu. Ale brniemy. Grażyna dzielnie walczy. Jakież było nasze zdumienie, gdy w końcu dotarliśmy do szlaku!

Okazało się bowiem, że szliśmy zamkniętym odcinkiem szlaku, który był skrótem. Nie był to główny szlak, w którym byśmy się tak nie powycierali o wszelką zieleń sięgającą uda. Gdy doszliśmy do rozwidlenia szlaku, jak nam się wydawało, okazało się, że to dobicie do góry Britton Tower jest zamknięte. Pewności jednak nie mieliśmy, bo doprawdy oznakowanie tych szlaków było koszmarnie marne. Ponieważ widziałem, że Grażyna nie chce się wspinać niewiadomo jak długo by wejść na najwyższy szczyt, czyli El Yunque Peak, to pogoniłem razem z Jagodą, która o dziwo złapała wiatr w żagle i bez marudzenia parła do przodu i do góry! Pogoniliśmy dość daleko, by zorientować się w sytuacji. Zobaczyliśmy w oddali tą wieżę, do której mieliśmy dojść i nabraliśmy niemal 100% pewności, że idziemy szlakiem na El Yunque (na który nie chcieliśmy iść, bo to zajmowało zbyt dużo czasu). Byliśmy dość daleko od Pati i Grażyny, które pomału miały wciąż iść w górę aż coś ustalimy. Spotkaliśmy parę Amerykanów, których spytaliśmy, czy się orientują, jak daleko jest do szczytu i czy to rozwidlenie szlaków jest za nami, czy przed nami? Odpowiedzieli nam, że sami nie są całkiem pewni, ale wydaje im się podobnie jak nam, że nie ma możliwości odbicia do Britton Tower a do szczytu El Yunque jest wciąż dość daleko – pewnie jakieś 1,5h. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy spowrotem w dół. Ku naszemu zdziwieniu, Grażynę z Pati spotkaliśmy niedługo potem, czyli, że wcale tak wolno nie szły – szło im całkiem sprawnie. Zgodziły się z nami i poszliśmy spowrotem do samochodu, bo dźwięki burzy nie nastrajały nas zbyt optymistycznie. Poza tym, zaczęło nam brakować czasu i robiło się późno.

Wróciliśmy do samochodu i niewiele dalej zatrzymaliśmy się przy drodze, by zjeść cokolwiek. Miejsce takie sobie, jedzenie też, ale jak człowiek głodny, to wszędzie będzie dobrze! Nic wyszukanego, ani oryginalnego, ale głód zaspokojony.

Las Paylas

Następnego dnia ruszyliśmy, by zobaczyć te zjeżdżalnie, których zabrakło nam czasu zobaczyć wczoraj. Chodzi o Las Paylas które się znajduje blisko wczoraj odwiedzonego parku, ale które musieliśmy odpuścić głównie ze względu na niekorzystną pogodę no i porę, bo już było dość późno. Dojechaliśmy tam na tyle wcześnie, że nie było zbyt wielu samochodów zaparkowanych. Przy głównej drodze chodził gość w dużym słomkowym kapeluszu, który pokazał nam miejsce w którym mogliśmy zaparkować naszą „szarą strzałę”. Miejsce super, bo w cieniu, pod drzewem. Wzięliśmy ręczniki i poszliśmy schodkami w dół przez prywatną posesję tak, jak nam powidział gość w kapeluszu.

W dół trzeba było zejść około 300 m. Doszliśmy do rzeki Rio Pitahaya. W tym miejscu płynie ona w wyżłobionych w głazach i skałach korytach. Najpierw poszliśmy wszyscy w prawo w dół rzeki do miejsca, gdzie woda tworzy taki naturalny basen zanim popłynie dalej. Grażyna tutaj została, bo nie czuła się komfortowo przeskakując przez szczeliny pomiędzy głazami na rzece a i różnice w ich wysokości nastręczały jej problemów z pokonywaniem. My popływaliśmy w tym naturalnym basenie – woda wspaniała! Zjechałem krótki odcinek tą naturalną rynną w tym miejscu i poszliśmy w górę rzeki zobaczyć, jak wyglądają inne zjeżdzalnie.

Poprzeskakiwaliśmy szczeliny, z głazu na głaz w górę, aż zobaczyliśmy mniejsze oczko wodne, w którym ludzi było znacznie więcej niż na dole. A powyżej widoczna była rynna w skałach wyszlifowana przez płynącą wodę na której co chwilę ktoś zjeżdzał w dół i spadał z łoskotem w to małe oczko wodne. Ochlapywał wówczas niemal wszystkich oglądających – siedzących i stojących dookoła. Mnóstwo języków mieszało się tam ze sobą, ale wszyscy uśmiechnięci – totalna atmosfera beztroskiej zabawy! Dziewczyny nie odważyły się wspiąć na górę i zjechać tą „zjeżdzalnią”. Ja oczywiście wziąłem GoPro i poszedłem na bosaka na górę. Tam zrobiła się kilkuosobowa kolejka. Każdy cierpliwie czekał na swoją kolej.

Z tego tłumu wyróżniało się dwóch śniadych, mocno wyrzeźbionych młodzieńców. Szczupli, ale każdy mięsień brzucha tworzący swoistą tarkę widać było jak gra. Oni byli najgłośniejsi ze wszystkich. Byli tutaj szefami. To oni zagrzewali niezdecydowanych do ruszenia, to oni instruowali z czułością każdą co ładniejszą dziewczynę, jak trzeba się zachować na zjeżdzalni. Bardzo byli w tą swoją funkcję zaangażowani. Robili dobrą robotę, bo mówili, jak ułożyć ciało, jak osłonić głowę i czego ewentualnie można się spodziewać w trakcie zjazdu. Od czasu do czasu zjeżdzali pokazowo, a to na brzuchu, a to na stopach, robiąc na sam koniec salto w powietrzu, by z łoskotem wpaść do wody i ochlapać te co ładniejsze dziewczęta. Śmiechu było co nie miara. Ja zjechałem kilka razy i pomimo obaw, że obiję sobie coś, nic takiego się nie stało. Mimo zapewnień o tym, że jest bezpiecznie, ani Jagoda, ani Pati jednak nie zdecydowały się na zjazd.

Na koniec puściłem dronka Bronka, by z lotu ptaka zobaczyć jak ta cała atrakcja wygląda i rozejrzeć się nieco po mocno zarośniętej okolicy, co będziecie mogli zobaczyć na filmie, który jak tylko czas mi pozwoli mam w planie zmontować.

Lolita’s mexican food

Po całym dniu wrażeń w ramach dzisiejszej obiado-kolacji wybraliśmy się do bardzo wysoko ocenianej meksykańskiej restauracji w naszej okolicy Luquillo, którą minęliśmy wcześniej i widzieliśmy ogromną kolejkę do wejścia. To zwiastun, że musi być tutaj dobrze, bo w innych miejscach aż takiej ilości samochodów i kolejki przed wejściem nie widzieliśmy.

Auto odebrał od nas Pan z obsługi, który wsiadł za kierownicę i zaparkował nasz samochód na bardzo zatłoczonym parkingu obok, a my tymczasem stanęliśmy w kolejce. Po jakiejś „półgodzinie” w końcu weszliśmy. Obsługa od razu zajęła się nami, usadzając nas przy odpowiedniego rozmiaru czteroosobowym stoliku. Zamówiliśmy kilka rodzajów tacos na rozgrzewkę przed daniami głównymi, którymi były: „burrito supreme” dla mnie, dziewczyny jakieś fajitas – pico de gallo i quesadillas oraz taco. Na deser wzięliśmy ciasto „tres leches”. Dość powiedzieć, że było to naprawdę bardzo, bardzo dobre meksykańskie jedzenie. Moje burrito supreme w środku z mieloną wołowiną, z wierzchu z roztopionym serem było wyśmienite i bardzo sycące. Nie widzę kompletnie powodu, by brać jakąś większą wersję – ja miałbym problem by zjeść to samemu, a i tak dałem sporo burrito dziewczynom do spróbowania. Mnóstwo świeżych składników, wszystko w meksykańskim stylu – bez półśrodków. Intensywnie wyczuwalna kolendra. No wpaniale!

Jeśli chodzi o ciasto „tres leches”, to jest to charakterystyczne ciasto dla Meksyku i jak nazwa wskazuje – „trzy mleka”. Miękki, mokry biszkopt przełożony mleczną masą, na górze bita śmietana a wszystko jeszcze polane skondensowanym mlekiem. Pyszne i słodkie jak cholera! Całe zamówienie wraz z tequilą dla Grażyny i napojami dla reszty wyszły troszkę ponad 60$, co było zaskakująco niską ceną dla nas w porównaniu z innymi miejscami w Puerto Rico. A gdy jeszcze weźmiemy pod uwagę, jak dobre to było i jak duże porcje oraz doskonałość obsługi oraz wystrój wnętrza, w którym na ścianach zdobienia pokazywały różne charakterystyczne meksykańskie scenerie, to aż dziw, że tak tanio!

Podsumowując, Lolita’s mexican food, to było najlepsze miejsce z jedzeniem w Luquillo i okolicach, które gorąco Wam polecam!
TUTAJ znajdziecie to miejsce w google mapach.

Frutera Flores

Przy drogach w Puerto Rico często mijaliśmy stragany z owocami, które sprzedają lokalni rolnicy. Patka poczytała w internecie i zadecydowała, że zatrzymamy się na lunch w jednym takim miejscu w Luquillo. Był to dobry pomysł. Na miejscu można zaparkować na wydzielonym specjalnie miejscu a nie wzdłuż drogi, jak jest to w innych podobnych przybytkach. Zamówiliśmy sobie smoothie ze świeżych owoców. Oprócz tego można jeszcze tutaj dostać owoce w kawałkach oraz dania z mięsa. Wzięliśmy więc dwie pina colady, smoothie z mango i dragon fruit. Z Jagodą wzięliśmy też quesadillę z wołowiną (ja) i kurczaka z grilla z ryżem (Jagoda). Wszystko było dobre, ale jednak najlepsze były smoothie i pina colady. Cenowo – nienajtaniej, ale za to świeżo i smacznie.
TUTAJ znajdziecie to miejsce w google mapach.

A przy okazji – siedząc tutaj, zobaczyłem ciekawy przykład miejscowego „tuningu”. Ciekawa koncepcja, nie powiem 🙂
Niewątpliwie jeżdzi tym autem miłośnik „latynoskich kształtów”

Luquillo Kioskos

W pierwszej relacji z Puerto Rico nie napisałem Wam więcej i pierwszej naszej kolacji na wyspie. Kioskos, to taki szereg budyneczków przy drodze szybkiego ruchu na obrzeżach Luquillo nieopodal głównej plaży tego miasta. Te budyneczki, to trochę wyglądają jak rozbudowane baraki, budy. Niektóre są parterowe, inne, zwłaszcza restauracje są piętrowe. Można tutaj dostać niemal wszystko: od jedzenia restauracyjnego, poprzez fastfood, pamiątki, akcesoria plażowe, ubrania, po manicure, usługi fryzjerskie i biżuterię. Z racji tego, że dotarliśmy tutaj dość późno, to usiedliśmy w Jibaro’s Borinquen Restaurant bo w innych już zamykali. Mimo, że nie było to miejsce naszego pierwszego wyboru – było dobrze. Spróbowaliśmy tutaj Mofongo, czyli takiej zapiekanki zrobionej z platana. Jest to odmiana bananów, która po pokrojeniu na plasterki i wrzuceniu na głęboki olej i podsmażeniu smakuje niemal dokładnie jak frytki. Idzie w zestawie z wybranym mięsem i często z sosem z fasoli. Na start wzięliśmy mozzarella sticks, czyli paluszki z mozzarelli. Ja wziąłem grilowaną wieprzowinę, bo ponoć z wieprzowiny Portoryko słynie. Wysuszone to było, ale z sosem i ryżem smakowało. Ogólnie – szału nie było, ale byliśmy głodni, więc „weszło”.

Papaia a la Mexicana w Gurabo

Na koniec opiszę Wam wizytę w restauracji, w której zjedliśmy najlepsze naszym zdaniem meksykańskie potrawy w całym Puerto Rico! Otóż, gdy już przypłynęliśmy promem z Vieques, ruszyliśmy samochodem w kierunku zachodniej części dużej wyspy. Musieliśmy przejechać przez całą wyspę, a byliśmy głodni. Dlatego zjechaliśmy tutaj przypadkiem. Od samego początku zaopiekowano się nami pięknie! Przepyszne nachos, dobry drink, ładnie podane napoje i tequila. Ale gdy dostaliśmy główne dania, straciliśmy mowę! Fantastyczne! Przepyszne taco, chimichanga również bardzo bardzo smaczna! To eksplozja smaku!

Jedliśmy meksykańskie jedzenie w różnych miejscach w Świecie, również w Meksyku, ale smak każdego taco tutaj jest po prostu wybitny! Dzisiaj był dzień taco, więc dostaliśmy każde taco z innym mięsem. Wszystkie składniki świeże, wspaniałe, doskonale zbalansowane. Szkoda że mieszkamy za Oceanem, bo przychodzilibyśmy regularnie! Na koniec churros, które były równie fantastyczne, co pozostałe potrawy. Doskonała robota! Obsługa bardzo miła, chętna do pomocy, której zależy na tym, byś czuł się tutaj przyjemnie. Wszędzie czysto! Bardzo nam się podoba. Na koniec pochwaliłem Chłopaków z kuchni, bo to ich zasługa, że to jedzenie jest takie super! Restauracja jest w mieście Gurabo we wschodniej jeszcze części Puerto Rico. Naprawdę warto tutaj zjechać z trasy, bo jedzenie wspominamy do dzisiaj!

A już w następnej relacji, opowiem Wam o zachodniej części Portoryko, gdzie naszą „bazą wypadową” było miasteczko surferów – Rincon. Z tego co się później w Stanach dowiedzieliśmy, większość turystów z USA przybywających do Puerto Rico widzi najczęściej tylko San Juan – stolicę i właśnie Rincon, „Surfer’s Town”. Obiecuję, że relacja ta pojawi się wcześniej, bo wreszcie się ogarnąłęm po powrocie…

Piotr

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz