Gwizd wiatru przechodzącego między wantami, sztalunkiem i masztami jachtów wydaje niesamowity dźwięk – jęczący, wyjący. Momentami brzmiący całkiem ludzko. Jak odgłos „z paszczy”. Wyło więcprzeraźliwie!
Wypłynęliśmy jednak z portu bez zbędnych sensacji po śniadaniu i kąpieli pod prysznicami na lądzie w marinie. Woda słodka uzupełniona w zbiornikach jachtowych, akumulatory doładowane. Możemy więc kolejne kilka dni być niezależni kompletnie od zasobów portowych.. Rzuciłem jeszcze tylko do sympatycznych dwóch Szwedów pod polską banderą „Bye Guys” i tyle nas widzieli.
Tego dnia wiatr był już na samym wyjściu z portu, więc zaraz po opuszczeniu mariny postawiliśmy najpierw grotżagiel a później genuę (większy odpowiednik foka). Szybko się jednak okazało, że wiatr zdechł, więc w ciągu rejsu kilkakrotnie zrzucaliśmy żagle i płynęli na silnikach, to znów stawialiśmy żagle i gasili motory.
Wiedzieliśmy, że ze względu na wysokie fale Blue Cave (Błękitna Jaskinia) w sąsiedniej wyspie Biśevo jest od wczoraj zamknięta (i to dlatego wzięliśmy skutery wczoraj zamiast tam popłynąć). Liczyliśmy na to, że może dzisiaj uda nam się tam wpłynąć i zobaczyć to zjawisko. Chodzi o to, że koło południa światło wpada do tej jaskini tworząc przepiękne błękitne zabarwienie wody w tej jaskini. Problem w tym, że wejście do jaskini jest od strony wody i jest zaledwie 1,5 metra wysokości. Dlatego gdy są wysokie fale, nie ma tam możliwości się dostać. Popłynęliśmy więc najpierw kursem na Biszewo by rozeznać się w sytuacji. Niestety nie było nam dane to obejrzeć dzisiaj na własne oczy…
Opłynęliśmy więc wyspę Vis od południowej strony widząc z innej, bo morskiej perspektywy miejsca oglądane wczoraj ze skuterów z lądu – zatoczki w Stiniva, Travna, Srebrna i Rukavac do którego wjechaliśmy wczoraj przez pomyłkę. Dopłynęliśmy tak do małych wysepek Ravnik i zakotwiczyliśmy między Mali a Velki Budikovac.
Kąpielówki, krem do opalania, maski, rurki, płetwy i SUP. Część załogi z dzieciakami pontonem a ja z Patką na supie. Wskoczyłem siadłem i czekam jak Patka wsiądzie na supa trzymając GoPro. I co? Jasne… Plum. I drugie podejście i plum do wody. Oj miał Mariusz polewkę patrząc na nas z pokładu. W końcu udało nam się wgramolić i siedząc na supie dowiosłowałem do brzegu. Jagoda trochę ponurkowała, popływała i zbierała z Filipem kamyczki na plaży, a jako, że wszyscy już byli trochę spieczeni słońcem, to raczej się chowali w cieni niż opalali. Ja za to próbowałem nadal opanować stanie na SUPie. Ciężko mi to szło, ale się nie poddawałem i było coraz lepiej. Swoich sił na SUPie próbowali też pozostali – Grzesiek, Monika i Patka.
Poszedłem zobaczyć, czy beach bar jest otwarty a tam siedzi Ryszard i para Amerykanów dyskutująca zawzięcie z właścicielem baru na jakieś polityczne tematy. Chwilę później właściciel zamknął bar, pożegnał się i sobie poszedł zostawiwszy nas przy stolikach. Ryszard powiedział, że dostał drugiego drinka od właściciela, który go uprzedził, że zaraz zamyka, ale że można zostać sobie siedzieć. O tyle ciekawe podejście, że po nas do zatoczki dopływały kolejne jachty i zaczęli się pojawiać kolejni ludzie cumujący swoje „fish boats” czyli pontony do pomostu przy tym barze.
Ładne kameralne miejsce. Ciche i spokojne. Ale ponieważ kończył się uzgodniony z naszym Kapitanem czas, zaczęliśmy się zbierać z powrotem do naszej łodzi. Grzesiek wpadł na pomysł, by przywiązać SUPa linką do pontonu i spróbować w ten sposób popłynąć. Problem w tym, że SUP uchwyt ma z tyłu, więc siedzieliśmy na nim odwrotnie. SUP na tyle ma 3 finy (płetwy od spodniej części). Większą część trasy płynęliśmy z Patką na supie, jednak płynęliśmy wężykiem i nie wiem, czy to dlatego, że Grzesiek tak sterował, czy ze względu na obciążenie pontonu i supa na lince tak się działo. W każdym razie przy innych zakotwiczonych jachtach wypadliśmy raz i drugi, więc dopłynęliśmy do pontonu. Ja złapałem się na jaja z przodu a Patka wsiadła na wywróconego do góry nogami supa. A tu zaskoczenie – Grzesiek zaczął płynąć. Przez chwilę było śmiesznie, ale po jakimś czasie w takiej prędkości poczułem, że się nie utrzymam i zacząłem krzyczeć, żeby się zatrzymali. Złapałem się z boku pontonu i tak dopłynęliśmy jak ruski desant do naszego „Rapido” katamaranu.
Ruszyliśmy dalej.
To halsując, to obierając kurs i trzymając się go, dopłynęliśmy do zatoki pomiędzy trzema wysepkami: otok Marinkovac, Planikovac i Borovac.
Po dwóch próbach, zakotwiczyliśmy i mogliśmy jeszcze przed zachodem słońca popływać w pobliżu naszego jachtu.
Wskoczyłem do wody i machnąłem silnie żabką ze sześć razy. Zatrzymałem się, by sprawdzić odległość od łodzi. Coś daleko. Zacząłem więc płynąć z powrotem. Macham i macham, ale widzę, że łódź tak jakby się ode mnie oddalała… Macham więc zaciekle wkładając w to spory wysiłek. Zbliżam się do łodzi, ale wygląda to, jakby oni pomalutku sobie ode mnie odpływali. Zażarcie starałem się utrzymywać szybkie tempo płynięcia, ale widziałem że efekty są dość marne. Co gorsza nikogo nie widziałem na pokładzie, więc nie miałem komu pomachać czy krzyknąć. Walczyłem więc dalej i w końcu udało mi się złapać drabinkę. Strasznie się ssapałem!
Z pokładu dopiero było widać bardzo silny prąd płynący pomiędzy wysepkami w który wpadłem. No ciekawie było! Nie powiem 🙂
Słońce zaczęło zachodzić a widok zakotwiczonych jachtów w tym miejscu był przepiękny.
Ukołysani do snu, zasnęliśmy.
Do zobaczenia jutro!
Ahoj!