Zaskakująco dłużący się trzeci dzień

Wstałem o 4. Normalnie to dla mnie abstrakcyjna godzina. Na campingu zauważyłem, że nie tylko dla mnie. Tak się pechowo składa, że nie udało mi się nic wczoraj kupić na śniadanie. Winna temu była trasa jaką sobie obrałem. Przejechałem te 100 km od Tokaju wałem przeciwpowodziowym gdzie nie było żadnego sklepu, stacji, baru niczego po drodze a zjeżdżać kilka-kilkanaście kilometrów z trasy by coś kupić i zjeść przy takim długim odcinku nie było dobrym pomysłem. Brałem nawet pod uwagę, że jeśli nie dojadę do Tiszafured, po prostu rozbiję namiot przy trasie i tyle. Najgorsze jednak było to, że nie było wody pitnej po drodze. A że ja uparty jestem, to dojechałem późno gdy już na miejscu wszystko było pozamykane.

Oczywiście restauracja campingowa też jeszcze śpi. Zagotowałem wodę i zrobiłem kawę. Rozgrzało mnie to na tyle, by sie zacząć zbierać. Wszystko spakowane, jeszcze tylko rozgrzewka i jazda! Liczyłem na to, że w poniedziałek jakiś buffé albo etterem (bar albo restauracja) będzie na mnie otwarte czekać. Gdzie tam! Wszystko zamknięte, a sklepu po drodze nie było. Dopiero dalej dalej kilkanaście kilometrów dalej była otwarta restauracja Aquarium, gdzie przemiła para właścicieli zrobiła mi śniadanie. Obfite! Gdybyście tylko mogli zobaczyć, jakiego błogiego banana miałem wtedy na ryju! Ha!

Jak się okazało, śniadanie to musiało mi wystarczyć na długo! Najpierw bowiem musiałem znowu zmierzyć się z demonem szaleństwa (monotonia) trasy na wale przeciwpowodziowym Tiszy,

a później już było tylko gorzej! I to było zaskakujące. Nie spodziewałem się, że zatęsknię za tą depresyjną trasą na wale. Co się stało? Najpierw pojawił się objazd z powodu remontu drogi. Wpadłem w rolnicze przecinki przez pola. Później zatrzymała mnie rozbiórka drzewa na drewno opałowe. Urządzona przez romsko wyglądających ludzi. Ścięli drzewo tak, że spadło w poprzek drogi i cięli je piłami łańcuchowymi na kawałeczki. Mogłem oczywiście dalej jechać od szlaku by ich ominąć, ale zorientowałem się, że będzie przynajmniej kilka kilometrów więcej. Polem ominąć ich się nie dało a przenieść rower z sakwami nad drzewem też. Pomogłem im więc, żeby szybciej poszła rozbiórka drzewa na tyle, bym mógł jechać dalej. Moja spontaniczna pomoc bardzo im się spodobała. Zwłaszcza dziewczynom 😀

Jak już przejechałem, to znowu czekała mnie przecinka przez las z zakopującym się w błocie rowerem. Aż wreszcie dotarłem do drogi na wale. Ale się cieszyłem! Długo to nie trwało. Po drodze zaczęło się okazywać, że to, co na mapie wyglądało jak wiejska asfaltowa droga, w rzeczywistości jest przecinką przez pola. Piaszczystą! Wiecie, co to oznacza dla mnie? Na kole mam ponad 15 dodatkowych kilogramów w sakwach i buty spięte z pedałami. Mały błąd i lądujesz, bo balansu nie złapiesz (ciężkie sakwy i rower) z nogami przyspawanymi do pedałów. Kilka upadków było w tym dniu. Na szczęście nic się nie stało poza zranioną dumą. Spada oczywiście średnia prędkość, bo już nie pomykam sobie asfaltem… I nagle się okazuje, że to co wczoraj wydawało mi się dyskomfortem (monotonia), dzisiaj jawi się jako luksus. W pewnym momencie nie wytrzymałem prowadzenia mnie przez wytyczony bądź co bądź przeze mnie szlak i zdecydowałem się jechać dalej trasą 31. Teoretycznie lepiej tego nie robić, bo pewności nie mam, że wolno mi tą trasą się poruszać. Jednak musiałem coś zrobić, bo Budapeszt zaczął mi się oddalać z perspektywy patrząc piaszczysto- polno- leśnej. Lepiej było też pod względem żywności, wody i postojów na regenerację. O jak pokochałem klimatyzowane stacje paliw!!! Oprócz ochłody mają jeszcze zimne napoje i czasami bagiety z szynką i serem. O dziwo Madziarzy jeszcze nie robią żarcia na ciepło na stacjach paliw jak w Polsce…

To co mi się trasa dłużyła od 99 kilometra! Hoho! 80, 75, 73, 70, 68, 59. Katastrofa! Miałem dość! Zwłaszcza tych samochodów, które wyprzedały mnie w odległości kilku bądź kilkunastu centymetrów. Kilku nawet walnąłem wkurzony ręką w burtę albo szybę. Nic! Zero reakcji! Niesamowite! Mogliby w ogóle przejechać po mnie, a później policji powiedzieć: przecież go nie widziałem! „A w ogóle, to rowerzystom nie wolno tutaj jeździć!” Nie chcę narzekać, ale było kiepsko. Do tego przewyższenia wyszły większe niż pierwszego dnia! Ot – taka ciekawostka…

Gdy wreszcie dojechałem do rogatek Budapesztu pojawił się inny problem. Którędy można jechać, gdy nie wszędzie jest droga dla rowerzystów? No i tutaj nawigacja z ustaloną uprzednio trasą sprawiła się znakomicie. Na szczęście.

Dojechałem na kamping koło 21. Oczywiście przyjęli mnie, choć już miejsca nie było za wiele. Nocleg niedrogi, na miejscu jest wszystko co trzeba oraz ta ATMOSFERA! Hippisowska, trochę dziwna, bo wszyscy się do Ciebie uśmiechają, są ciebie ciekawi, chcą pogadać, są pomocni. To jest zaskakujące. Ale fajne. Ja jednak pognałem coś zjeść, a później już marzyłem tylko o tym, żeby się wyspać. Atmosfera musi poczekać do jutra.

Dzisiaj przejechałem 180,06km z niską średnią prędkością 17,4 km/h, a samą trasę możecie zobaczyć TUTAJ

Z pewnością dzisiaj nie było tak strasznie monotonnie jak wczoraj, lepiej było z wodą postojami i jedzeniem. A i atrakcje się po drodze zdarzały. Mimo wszystko jednak jazda dość niebezpieczną trasą i odliczanie kilometrów do upragnionego celu w Budapeszcie sprawiły, że kilometry się dłużyły strasznie. Dlatego jutro w planie mam luz.
Podjąłem decyzję, że jutro na Balaton pojadę już na hippisowskim luzie!

VLQ

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz