Dzień czwarty- wakacje czas zacząć Budapeszt – Balaton

Tak jak chciałem, wreszcie się wyspałem 😎

Nie wiem, jak sąsiedzi, bo ja budzika w telefonie nie słyszałem a jest możliwość że dzwonił. Tak czy siak nikt na mnie wilkiem nie patrzył. Wszyscy jakby byli upaleni jakimś zielskiem, a pod nosem mruczeli PiS…TFU! peace and love! Atmosfera niesamowita. Poznałem starszą Niemkę, która jedzie ” swoim tempem do Rumunii”. Bo ją tam zaprosił jakiś „bajker” (na wspomnienie którego prezentuje pełną klawiaturę nierównych zębów). Mówi, że ona nie jeździ tyle kilometrów co ja i nie lubi gór, ale za to ma czasu bez limitu, więc teraz zostaje w Budapeszcie aż jej się znudzi. Francuz coś tam gadał, ale nikt go nie rozumiał, on innych ale i tak wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem. Ja mu mówię, że jadę nad Balaton lake, a on coś tam coś tam po francusku i mer. Ja mu- OK – magyar mer! Ten się uśmiechnął, pokiwał głową i pomruczał niezrozumiale po francusku. Mer, to morze po francusku? Czy gówno…? Tak czy siak… Ucieszył się, gdy przyszła para Francuzów z którymi już zaczął szczebiotać na całego. Ogólnie fajnie. Wpadnę tu jeszcze jak będę wracać z Balatonu.

Z założenia dzisiaj niespiesznie ruszyłem najpierw przez miasto. Trasę mam wytyczoną trasą rowerową, więc luzik. Tak było przez większość trasy w Budapeszcie, który jest dość duży jak na miasto. To tutaj skupiona jest ponad połowa wszystkiego na Węgrzech- kapitału, ludzi i firm. Rola Budapesztu w gospodarce węgierskiej jest bez porównania większa niż Kijowa, Bratysławy czy Pragi. Co do porównania z Warszawą, to mam wątpliwości.

Przez zupełny przypadek przejeżdżałem obok pomnika ku pamięci ofiar wypadku lotniczego pod Smoleńskiem. Nie uważam, by pomnik ten tutaj stanął z przyczyn politycznych. Polaków Madziarzy zwyczajnie lubią, a ta katastrofa miała niesamowity wydźwięk polityczny. To po prostu jeden z pomników – symboli przyjaźni polsko – węgierskiej.

Ścieżki rowerowe są niezłe. Nie są idealne, bo asfalt nierówny i ostro popękany. Za to kierowcy uprzejmi. Puszczają rowerzystów, są cierpliwi i wyrozumiali. Sytuacja zmienia się diametralnie gdy tylko wyjedziemy z Budapesztu. Tutaj wyprzedza się rowerzystę bez zmiany pasa. Mija się go – i to nie tylko mnie, bo widziałem mijanie rowerzysty przede mną – dosłownie na centymetry, co przy różnicy prędkości rzędu 20 km/h rower, 120 km/h samochód, powoduje różne nieprzyjemności. Dzisiaj był mocny wiatr z prawej strony przez długi czas. Jadę więc przechylony w prawo. Skrajem drogi, żeby im nie utrudniać. Tir wyprzedził mnie w taki sposób, że gdybym nie odepchnął się ręką od burty, to mogło mnie wessać pod koła. Ja nie wiem, gdzie Ci kierowcy mają głowę? Przecież 1,5 m odległości od wyprzedzanego użytkownika drogi (auto, motocykl, rower, staruszka, dziecko, pies…) to przecież zmiana pasa na lewy podczas manewru wyprzedzania, a nie przesunięcie się na tym samym pasie lekko w lewo. 10-15 cm wystarczy, żeby lusterkiem nie zawadzić? No nie wystarczy do cholery!

Albo sytuacja która się ciągle powtarza. Nie żebym żył stereotypami, ale po sposobie wyprzedzania mnie już wiem, że to robi kobieta. Przynajmniej tutaj na Węgrzech. Jak tylko może zjechać na prawo zaraz po wyprzedzeniu mnie, to bez względu na wszystko wykona to gwałtownie i bez zachowania odległości. Dojeżdżam do skrzyżowania z ustąpieniem pierwszeństwa, więc zwalniam. Jak tylko pomyślałem o wypięciu nogi z pedała, bo pewnie trzeba będzie stanąć, to nagle wyprzedza mnie… Kobieta! Dosłownie 15 m przed skrzyżowaniem (miałem małą prędkość) i co robi? Zajeżdża mi drogę! No bo ONA będzie skręcać w prawo. Żeby nie walnąć w wyrosły mi przed zaskoczonymi oczami samochód ratuję się ucieczką w prawo na chodnik. Krawężnik jest wysoki. Ja mam buty niewypięte. Przednie koło weszło. Najczęściej wchodzi. Tylne nie… Łup! W ostatnim ułamku sekundy udało mi się prawą nogę wypiąć. Podparłem się dłonią. Rower skosił. Szybka ocena: łapa cała, noga cała. Rower wygląda ok. Rozglądam się, czy coś mi nie odpadło. Chyba nie. W tym czasie facet siedzący na miejscu pasażera w samochodzie „mistrzyni kierownicy” pyta mnie zza uchylonej szyby: isst OK? nawet nie zdążyłem zebrać myśli żeby coś odpowiedzieć, a babsko już ruszyło z piskiem opon i pojechało. Piszę to ku przestrodze tak rowerzystów jak i kierowców. Rowerzysta nie ma pancerza z blach i klatek bezpieczeństwa. Łatwo go zranić…

Dlatego unikam dróg o dużym natężeniu ruchu. Czasami jednak nie jest to możliwe. Dzisiejszy dzień był tego przykładem. Co chwilę jest ścieżka rowerowa, która nagle się kończy i… znak zakazu ruchu rowerów. 300 metrów dalej już jednak widać znak ścieżki rowerowej. I tak w kółko. Co chwilę remonty i blokady które powodują znowu jakieś polne drogi, czy coraz większe objazdy drogami o dużym natężeniu ruchu. Takie realia. Nie odbierajcie tego jako marudzenie bez sensu. Chodzi o to, by ten kto się chce wybrać, miał większą świadomość czego się może spodziewać. Dzisiejsze 118 km można spokojnie porównać do 160km bez kluczenia, kombinowania, wiatru w pysk i w bok. Dla mnie najważniejsze dzisiaj było to, by zmienić reguły gry, zluzować wysokie oczekiwania co do dystansów i trochę odpocząć.

Po drodze, z czego się niesłychanie cieszyłem, co rusz były sklepy, bary, stragany z owocami. Korzystałem cały czas. Dzisiaj się doładowywałem po poprzednich dniach poszczenia. Jeśli spytacie o to, jak przeżyłem gdy nie było gdzie jeść? Odpowiadam- mam ze sobą białko i miksturę „Rocket fuel for your muscles” węglowodanową oraz żele wysokoenergetyczne. Bez tego bym nie dał rady w poprzednich ubogich w normalne jedzenie miejscach. Dzięki Ryszardowi Jezierskiemu dostałem białko z Olimp Labs. To jest pierwsze białko z Olimpu naszego dębickiego które mi smakuje! Dotychczas było słabo smakowo, ale to nowe- pycha!

A wracając do dzisiejszego dnia- miałem ochotę na arbuza, ale nikt mi nie chciał sprzedać kawałka, a całego kolosa nie chciałem brać. Ale za to śliwki węgierki (a jakże!) po prostu dostałem mimo że chciałem zapłacić 😃

Był jeszcze langosz po drodze i sporo, sporo picia. Opcio koło południa dał mi cynk, że około godziny 17 spadnie deszcz. Tak się stało. Ulewę przeczekałem pod drzewem z kolarzem, który gdzieś tutaj zgubił jedną słuchawkę bezprzewodową (Apple iPods – droga zabawka), gdy mnie wyprzedzał podczas gdy ja hamowałem się zatrzymać pod drzewem przed ulewą. Nie udało się nam słuchawki znaleźć…

Ochłodziło się i już do końca dnia zostało wietrznie, chłodniej niż przez cały dzień słonecznego skwaru. Po drodze minąłem jeszcze mniejsze jezioro Velencei – to jezioro przed Szekesfehervar. To miejscowość wypoczynkowa, dlatego tak wiele było czynnych barów i sklepików przy drodze rowerowej.

Dzisiaj mijałem się z wieloma rowerzystami. Nie funkcjonuje u nich wzajemne pozdrawianie się jak u nas. Albo Ci nie odpowiedzą, albo zaskoczeni podniosą palec i zapamiętujesz tylko ten grymas zdziwienia na ich twarzach że ktoś ich pozdrawia. Nad Balatonem całkiem jak i nad naszym Morzem Bałtyckim- każdy kawałeczek z bezpośrednim dostępem do wody musi być ogrodzony, zamknięty i zasłonięty. Poza tym sporo domów i apartamentów do kupienia (elado) i mniejsze niż nad naszym morzem tłumy zombi. Czyli turystów, którzy głowy zostawili tam skąd przyjechali. Aha – i nie ma tego smrodu smażalni co 50m.

Gdzieś po drodze zgubiłem moje wypasione tylne światełko. Sakwy Crosso tak pracują na bagażniku na tych wertepach, że wypięły lampkę. Wcześniej już odpadło, ale usłyszałem i założyłem. Teraz niestety nie zorientowałem się kiedy… Szkoda, bo to steady light, czyli diodowa lampka zasilana z dynama, która ma podtrzymanie energii, więc jak się zatrzymujesz – ona nadal świeci.

Aż w końcu dojechałem do Balatonu! Niebo zwolna się przejaśniało, więc jechało się już przyjemnie. Wydaje się, że Balaton jest tak daleko, a czwartego dnia do niego dojechałem!

Dojechałem do Siofok. Zatrzymałem się w super campingu. Wszystko tu jest- dobrze wyposażony sklep, restauracje, prąd na polu namiotowym, prysznice… Animacje dla dzieci i dyskoteki też. Bardzo fajne miejsce dla rodzin z dzieciakami.

Wcześniej niż ostatnio się rozbiłem toteż i wcześniej zasnąłem, a wstałem bez pośpiechu dopiero o pół do siódmej rano! Oj dzisiaj nie będzie za wiele słońca… Trzeba coś wymyślić.

Ale o tym później!

Dzisiejszego dnia przejechałem 120km, a wykres z tego dnia, czyli co, gdzie, ile itd. znajdziecie tutaj

VLQ

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz