Dzień piąty. Jak wypoczywają Madziarzy?

Dzisiaj wstałem przed 7 i dobrze mi z tym (bo nie o 4 czy 5). Camping na którym się zatrzymałem jest super wypasiony. Wszystko na nim jest! Łącznie nawet z animacjami dla dzieci i dorosłych. Z mojej perspektywy – pole namiotowe z dostępem do prądu, czyste sanitariaty, restauracja na terenie ośrodka z dobrym jedzeniem, a rano jeszcze przed 7 czynny sklepik ABC. A w nim wszystko co potrzebne takim gościom jak ja. Nawet świeżo parzona kawa. Pobyt w tym wypasie kosztuje całe 40 zł. Uważam że to odpowiednia cena.

Pakując się poznałem parę starszych Niemców, która na dwóch rowerach objuczonych na obu kołach sakwami przyjechała tutaj z Dortmundu. Mają czas i pieniądze, to jadą, jak powiedzieli. Zmierzają do Rumunii. Pomarudziłem im trochę na słabą infrastrukturę tu na Węgrzech na trasach rowerowych. Odparli że nie jest źle. Zainteresowałem ich Green Velo i Rzeszowem. Może kiedyś przyjadą? Ja mówię, że w Niemczech i Austrii fajne trasy rowerowe, na co oni, że w Holandii jest najlepiej. Życzyliśmy sobie szczęścia wzajemnie, pstryknęli fotkę i w drogę!

Ponieważ moje lewe kolano coraz bardziej protestuje na takie eskapady, to ruszyłem z założeniem, że złapię trochę słońca, opalę się i wypocznę dzisiaj przemierzając drogę wzdłuż Balatonu. Stwierdziłem, że dobrze będzie gdy dojadę do Keszthely – na drugim końcu Balatonu. Zatrzymywałem się w każdym ważniejszym miejscu po drodze, by zobaczyć co ciekawego skrywa. Siofok na campingu którego dzisiaj spałem, jest jedną z największych miejscowości nadbalatońskich. Jest tutaj ładny mały port.

Dookoła Balatonu można się poruszać trasą rowerową poprowadzoną drogami asfaltowymi, gdzie panuje mniejsze natężenie ruchu, bądź gdzie jest wydzielona ścieżka rowerowa. Trasa ta jest oznaczona takimi zielonymi znakami Balaton Korut. Niestety czasami z nieznanych mi powodów prowadzi ona drogami na których jest znak zakazu poruszania się rowerami!?! Nigdzie jednak nie miałem problemów, by ktoś mi zwrócił uwagę, bądź by zatrzymała mnie przejeżdżająca obok mnie policja (po węgiersku „Rendorseg”).

Dalej zaczynają się miejscowości z „Balaton” w nazwie. Balatonszeplak, Balatonfoldvar, Balatonszarszo, Balatonszemes aż w końcu Balatonlelle który darzę sentymentem, bo to tutaj byliśmy z Patrycją i Jagodą w weekend majowy kilka dobrych lat temu i było fantastycznie! Miło wspominam tamten czas.

Jeszcze przed Balatonlelle w Zamardi jest możliwość przeprawić się promem na drugą stronę Balatonu, północną, do miejscowości Tihany.

Każdy taki postój, to nie tylko wchłonięcie zimnego napoju lub ewentualnie coś na ząb. To przede wszystkim obserwacja i chłonięcie atmosfery, zapachów. Ciekawe jest to, że turyści tutaj składający się głównie z Madziarów, Niemców, czasem Polaków i Słowaków/Czechów, sporadycznie jacyś rosyjskojęzyczni, wszyscy Ci turyści, zachowują się inaczej niż w Polsce. Tutaj są bardziej powolni, reagują na to co się dzieje dookoła. Ich percepcja nie jest wyłączona. W Polsce turyści ruszają się w nadmorskich kurortach może szybciej niż tutaj, ale ich percepcja jest wyłączona i do tego nie używają głowy. Oczywiście to opis stereotypowy, ale tak to wygląda w skali ogólnej. Dzięki temu tutaj nikogo nie rozjechałem 🙂

Chciałem zamówić coś tradycyjnego do jedzenia, ale nie sądzę, by tradycyjnym na Węgrzech był gyros, hamburger, hot dog, pizza bądź fish and fries. Ale z tego co widzę, to tutaj lubią takie jedzenie. Nie ma jak u nas co krok – baru z „obiadami domowymi”. Wszyscy których pytałem o tradycyjne jedzenie odsyłali mnie do restauracji. Dość drogich. Barów mlecznych jak u nas tu nie spotkałem.

Po drodze za to widać było co chwilę takiego sympatycznego jegomościa (Krecik po węgiersku, to Babjatek):

My tu gadu gadu, a za mną takie coś wyrosło…

Moje nadzieje, że dojadę do Keszthely, rozbije namiot i pójdę się poopalać, zaczęły znikać z każdą kolejną kroplą deszczu na moim zgrzanym ciele. Temperatura zaczęła spadać, a wiatr, choć to już prawie niemożliwe, zaczął się jeszcze wzmagać. Pal licho, gdy wiał z prawej strony. Ale jak przechodził na twarz, to prędkość spadała nawet o 7 km/h.

W końcu jednak udało się dojechać po 17:00 na camping w Keszthely. Niby ta sama sieć campingów co wczorajszy, ale jednak widać, że ten w Keszthely jest niedoinwestowany i uboższy. Tak czy siak, nie miałem zamiaru dalej jechać. Co ciekawe pobyt wyszedł odrobinkę drożej, bo 3350HUF, czyli około 44 zł. Niestety prądu dla pola namiotowego nie przewidziano. Oprócz tego jak się okazało, gdy dojechałem do pola namiotowego, miejsca jest mało i jest bardzo zatłoczone. Cała zorganizowana grupa starszych Madziarów przyjechała tutaj troszkę wcześniej niż ja. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – pole namiotowe jest wyłącznie na jednej stosunkowo niewielkiej parceli i nie ma punktów z prądem. Niedaleko są parcele przygotowane pod kampery bądź turystów zmotoryzowanych (samochodowych), którzy mają o wiele więcej miejsca i na każdej parceli punkt z prądem. To powoduje, że chcąc naładować swoją elektronikę część z nas podróżujących rowerami łaziła po prostu do sąsiednich parcel, podpinała swoje rzeczy i zostawiała je tam na noc na ładowanie. Oczywiście istniało ryzyko, że rano tego sprzętu już tam nie będzie.

Jak tylko ogarnąłem wszystko, ruszyłem zjeść coś dobrego i tradycyjnego. Trafiłem na „Halascsarda”, w której oprócz pysznego jedzenia i lampki winka, miałem przyjemność posłuchać świetnej kapeli grającej romanse, tanga i inne utwory jak „eine kleine nachtmusic” przerobione przez nich na madziarski romans. Byłem zaskoczony pasją, zawrotnym tempem do jakiego dochodził cały zespół w trakcie, a zwłaszcza skrzypek-lider i klarnecista. Był jeszcze basista i cymbalista.

Później poszedłem jeszcze zobaczyć w Keszthely co tam ciekawego…

Z racji ograniczonego menu tam w centrum, musiałem poprzestać na langoszu z serem, sporej ilości ice tea i wróciłem do namiotu. Niestety koncert w centrum Keszthely i w restauracji campingowej (zamkniętej dla mnie, ale i tak serwującej tylko langosze, hot dogi, burgery i pizze) utrudniały mi zaśnięcie. W końcu pomimo głośnego „stereo” z koncertów, padłem.

Podsumowując – Madziarzy wypoczywają w domkach letniskowych własnych, bądź wynajmowanych nad Balatonem. Spędzają czas głównie wypoczywając na działkach przy tych domkach, czasem chodząc wykąpać się w płytkim Balatonie do którego poza piaszczystą plażą w Balatonlelle (gdzie piasek specjalnie jest zwożony) wchodzi się wprost z trawiastego brzegu, bądź ze specjalnie zrobionych pomostów. Jedzą fast food, bo tak im pasuje i dlatego wieczorem, jak widziałem w Keszthely tłumnie jedzą i piją piwo. Jeśli komuś odpowiada taka forma wypoczynku, może kupić domek letniskowy nad Balatonem bez problemu, bo domków z napisem „Elado” – na sprzedaż, jest bez liku!

Jeśli chcecie sprawdzić wykresy trasy ze Stravy to tutaj

W tym dniu przejechałem zaledwie 84,5km ze średnią (mordewindową) zrelaksowaną prędkością 17,6 km/h.

VLQ

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz