Miałem taką nadzieję wygrzać swoje stare kości na balatońskiej plaży. Niestety. Zarówno wczoraj jak i dziś piź…ło jak w Kieleckim, czyli bardzo wiało. Jedynym plusem był ruch powietrza, co przy skwarze jest super, ale nie gdy temperatura spada i jeszcze co chwilę popaduje.
Camping Zala okazał się być niedoinwestowaną i z pewnością gorszą wersją tego w Siofok. Już kompletnie nie mogę zrozumieć stłoczenia wszystkich namiotów na jednej małej parceli i to bez dostępu do prądu podczas gdy na sąsiednich dużych parcelach pustki i punkty z prądem…
Już wczoraj czując ból lewego kolana przy pedałowaniu liczyłem się z tym, że dzisiaj podaruję sobie jazdę północnym wybrzeżem Balatonu i dalej do Budapesztu. Stwierdziłem, że lepiej zrobię, jeśli pojadę pociągiem do Budapesztu i tam pooglądam, co się zmieniło podczas mojej absencji tutaj przez ostatnie parę lat. Swojego czasu bywałem w Budapeszcie kilka razy w roku. W końcu byłem pilotem – przewodnikiem turystycznym. Znałem to miasto jak własną kieszeń. Parę dobrych lat minęło. Dlatego wczoraj jeszcze wracając z centrum Keszthely kupiłem na dworcu bilety i o 8:48 miałem pociąg do Budapest Déli. Nie znałem tego dworca. Okazało się, że jest on w bliskim sąsiedztwie wzgórza zamkowego! Idealnie. Tak więc o 7:40 byłem już na dworcu, bo sklepik campingu Zala – słabym w porównaniu do campingu w Siofok był zamknięty do 8:00. Nie chciałem czekać i ryzykować, a że byłem głodny to poszukałem innego sklepu. Bezskutecznie. Jedynie bar przydworcowy czynny. Co mają? Standard, czyli pizza, hot dog itd… wszystko z mikrofali. Mając jednak perspektywę głodu w pociągu, zjadłem slice pizzy. Bylejaki. I dwie wody.
Okazało się że na dworcu jest jeszcze Boom Bike Cafe, w którym kupiłem sok i kanapkę z salami. W pociągu spotkałem przesympatyczne małżeństwo w wieku, na oko, lat pięćdziesięciu. Dieter pomógł mi się wtarabanić do wagonu z moim majdanem. Oj długo i dobrze się nam rozmawiało! O wszystkim! O trasach rowerowych, o ich wypoczynku, o sytuacji gospodarczej w Polsce, Niemczech, na Ukrainie i o tym, że jego zdaniem teraz idą bardzo złe czasy kryzysu dla mieszkańców zachodniej Europy. Ciekawy człowiek – lekarz, to i rozmowa ciekawa. Lubię takie. Ciekawe jest też to, z jakim zapałem podkreślał, że większość „refugees” z krajów afrykańskich, to jego zdaniem nie są imigranci zarobkowi, bo twierdzi że miał okazję poznać sporo takich ludzi rzeczywiście potrzebujących pomocy, którzy z różnych powodów zostali uchodźcami. Twierdził też, że to nieprawda co podają wszelkie media w Polsce, że w Niemczech coraz większy terror sieje radykalny islamizm. Tak czy siak zaprosiłem go do przejechania się GreenVelo w Polsce , skoro tak lubi przyrodę, a zwłaszcza dziką 😃
I tak to dojechałem do Budapesztu. Para Niemców wysiadła stację wcześniej, obawiając się, czy zdążą na kolejny pociąg 9min po ich przyjeździe. Jak wysiadłem, zorientowałem się dokładniej jak ruszyć i pojechałem na wzgórze zamkowe Budai Var. Niewiele się zmieniło. Ale te zmiany są na lepsze! Odnowiony kościół św. Matyas (św. Mateusza), Halasbasztya czyli Baszta Rybacka, no i część kompleksu zamkowego.
Kostka brukowa ta sama 😉 pojeździłem więc, popstrykałem, pooddychałem atmosferą i stwierdziłem, że lepiej jak zjadę na dół do Lanchid Hid, czyli mostu łańcuchowego by nim przejechać. Tak też zrobiłem. Była to bowiem rzecz której przez wiele lat nie zrobiłem. Zawsze przejeżdżałem ten most samochodem lub autokarem. Nigdy pieszo. Siedziało to we mnie zawsze głęboko gdzieś jako rzecz niewykonana a w zasadzie nie wiadomo dlaczego? Przeszedłem więc piechotą tym mostem. Widoki piękne. Szkoda tylko że aż tylu turystów. Ale w Budapeszcie to normalne przez okrągły rok.
Zacząłem więc kluczyć budapesztańskimi ulicami wraz z kurierami rowerowymi lawirując między zakorkowanym ruchem ulicznym w kierunku campingu. Jednak kilka zrywów na światłach dalej w głowie rodziła się zmiana decyzji. Zatrzymałem się w hipsterkiej restauracyjce by coś zjeść ciepłego, ale po 10 minutach czekania na obsługę, choć sygnalizowano mi, że zaraz podejdą, wstałem sprawdziwszy w międzyczasie, że mógłbym za godzinę z hakiem pojechać pociągiem do Egeru… Noga boli i w zasadzie, oprócz 3 rzeczy zobaczyłem w Budapeszcie to co chciałem. Pokusa wieczoru w Dolinie Pięknej Kobiety Szepasszonyvolgya wygrała. Tam będzie pyszne madziarskie jedzenie, wino, kobiety i śpiew 😃
Wbiłem w nawigacje „dworzec Keleti” i pognałem właśnie tam.
Wpadłem jak po ogień na dworzec, przywitałem się jeszcze w biegu z dzisiaj poznaną Niemką, która czekała na męża i prędziutko wpadłem po bilety do kasy. Szybka transakcja. Pani mówi, że pociąg rusza nie o 15:00 lecz o 14:30. Czyli mam tylko 20 min na znalezienie peronu, zjedzenie czegoś i wbicie na pociąg. Na szczęście zdążyłem. Bagietka z salami, woda i ice tea. I tak oto jestem w drodze do Egeru. Uciekając przed złą pogodą. Zmieniłem trochę charakter wyjazdu z wyprawy typu „rowerowym expressem przez świat” na „przyjemna turystyka rowerowa”. I to jest właśnie wolność którą kocham. Tą elastyczność, możliwość dopasowywania planów do zmieniającej się w podróży sytuacji. Bo nie o to chodzi, by więcej, dalej, szybciej. To potrafi zabić frajdę z takiego wyjazdu, a tego nie chcę. Co będzie jutro? Nie wiem. Jak będzie dobrze z kolanem, to zrobię te 150km do Koszyc. A może zostanę się pobyczyć?
Póki co, okazało się, że konduktor ni w ząb obcego języka. Chce mi coś wytłumaczyć i stęka i wzdycha. W końcu znalazł dalej w pociągu kogoś, kto tłumaczy mi, że nie mogę zostać w tym wagonie, bo on nie dojedzie do Egeru. Trzeba w Tura lub Hevesz przenieść rower i sakwy do wagonu, który dojedzie do Egeru. Źle go zrozumiałem, jak się później okazało i przeniesienie sakiew na przód o 3 wagony zaraz za kabiną kierowcy nie było wystarczające. Mój nowy przyjaciel – konduktor migowo dał mi do zrozumienia że już czas lecieć z rowerem w miejscowości Tura. No to polecieliśmy między wysiadającymi pasażerami. Biegnąc i widząc co się dzieje, drę się do niego i pokazuję, że moje sakwy zostały tam z tyłu. On nic nie kuma, więc biegnie dalej. Wbiłem z rowerem do pociągu doczepianego przed moim dotychczasowym. A tam drugi konduktor przyzwoitym angielskim flegmatycznie mówi, że „luz Marija”, na następnej stacji w Hevesz mogę polecieć po sakwy. Jak już to ogarnąłem, niekumający angielskiego opowiada drugiemu, wszyscy się śmiejemy, a ja mu mówię, że musi się angielskiego uczyć. Ten mi na to: OK Mr. English! 😉 O i tak nam sympatycznie zleciało.
Pogoda się poprawia z każdym kilometrem. Gdy wysiadam w Egerze, żałuję, że nie miałem okazji wyciągnąć kąpielówek nad Balatonem, ani Zemplinską Sirawą… Takie już moje szczęście. Wysiadłem z pociągu a tu ścieżka rowerowa do Szepasszonyvolgya, w rejonie której jest camping Tulipan, który planowałem jako cel swojej jazdy z Budapesztu. Bardzo blisko, bo 2,2km, choć pod górę. Noga ciągle mi stęka i boli. Dojechałem. Oczywiście miejsce jest, można zapłacić kartą, cena 3300 HUF czyli niecałe 44 zł. Niemało jak za miejsce dla jednej osoby z namiotem, ale to szczyt sezonu, tylko jedna noc, za to rekompensuje cenę fajny standard, czyste prysznice i sanitariaty, oraz prąd na parceli gdzie rozstawiłem namiot. Za sąsiadów mam tym razem Finów samochodem.
Odświeżyłem się i poszedłem pieszo, bo to bardzo blisko do Doliny Pięknej Kobiety, gdzie właśnie skończyłem jeść obiad i deser z alkoholową polewą (naleśniki z nadzieniem z kasztanów polane wyjątkowo alkoholową wariacją na temat polewy czekoladowej! 😃
Do tego kończę drugą lampkę wina. No taki urlop, to ja rozumiem! 😉
Dzisiaj nie za wiele się najeździłem, ale TUTAJ można zobaczyć co i ile.
VLQ