Dzień siódmy, który dobrze że skończył się szczęśliwie…

Nic nie zapowiadało takiego rozwoju wypadków tego dnia. Zwłaszcza rano. Kiedy kładłem się spać wczoraj, nastawiony byłem na to, że wszystko będzie zależeć od tego, czy będę miał pociąg? I dokąd? Ból lewego kolana nie ustawał. Dałem mu luz przedwczoraj, wczoraj przejechałem tyle co nic w Budapeszcie. Liczyłem na to, że odpocznę, to i kolano się zregeneruje. Niestety nawet dojazd z campingu na dworzec w Egerze i to mimo rozgrzewki, którą ZAWSZE robię przed ćwiczeniami jakimikolwiek, dał jasno do zrozumienia, że kolano nie chce harować. Jak lekko naciskam, bez wkładania pracy, to boli o wiele mniej. Jak zaczynam pracować mięśniami, kolano daje do zrozumienia, że nie chce tego robić.

Drugą sprawą były prognozy pogody. Dotychczas ciągle byłem gdzieś na pograniczu deszczu, więc łapały mnie raczej przelotne deszcze. Tym razem prognozy mówiły, że będzie lało od około 10 do 17. I faktycznie jak wstałem i wyjrzałem namiotu, to widać było kłębiące się ciemne chmurzyska. Spakowałem więc cały majdan i pojechałem na dworzec.

Pani kasjerka łamanym angielskoniemieckowęgierskim powiedziała, że pociąg do Koszyc będzie dopiero po 20 a na miejscu będzie dopiero po 22. Z kolei inna możliwość to pociąg do Krakowa. Ale z Budapesztu, więc musiałbym wrócić na Keleti pociągiem z Egeru i dopiero stamtąd wyjechać koło 19 chyba. W Krakowie byłbym koło 7 rano. Innych opcji nie ma.

Co zrobi VLQ? No jasne że zamiast kupić bilety i pójść na baseny, poopalać się, najeść, napić i pobyczyć, wsiadłem na rower i pojechałem na Koszyce! To, jak bardzo pożałowałem tej decyzji później, wiem już tylko ja i ten który słuchał moich przekleństw odbijających się echem po pustkowiu.

Na początek zwiedziłem Eger. Nic się tu nie zmieniło. Wszystko po staremu. Jedynie minaret zasłonięty od zewnątrz. Odrestaurowują go. Bazylika nadal jest największą w tej części Europy? Tego już nie jestem pewien.

Początkowo pomalutku, żeby rozruszać rozgrzane już kolano. Miałem świadomość, że z Egeru do Koszyc to jest 150 km minimum. Większym problemem było to, że trasa z Egeru do Koszyc nie była przeze mnie dopracowana i sprawdzona. To był OGROMNY błąd. Skąd bowiem wiem jak jechać, żeby można było to robić na rowerze? Ja używam dobrej strony i aplikacji gpsies.com Problem w tym, że projektowanie trasy trzeba robić w przeglądarce internetowej, więc najwygodniej na komputerze. Poźniej wyznaczoną trasę można korygować również na przeglądarce. Tego nie zrobiłem dokładnie. Skutkuje to tym, że trasa może być wytyczona przecinkami polnymi, jakimiś ścieżkami leśnymi, a więc drogami które dla turysty rowerowego są ostateczną ostatecznością! Są to bowiem drogi trudne, dużo wysiłku kosztuje poruszanie się po nich. Niestety czasami są nieprzejezdne. Jednak przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów dawałem sobie radę. Chodzi o to, że nawigacja zupełnie bez sensu na siłę każe zjechać z głównej drogi, którą mogę się poruszać tylko po to, by skrócić trasę, bądź wykorzystać fragment jakiejś ścieżki rowerowej. Z każdym kolejnym kilometrem przyspieszałem, bo kolano pozwalało a i przed ścigającymi mnie kłębiącymi się chmurami burzowymi chciałem uciec.

Od Egeru jechałem przez Narodowy Park Gór Bukowych (Bükki Nemzeti Park). Pyszne powietrze, sporo podjazdów, ale przyjemnie się jedzie. Niby nie są to najwyższe góry. Raczej takie pagórki. Jednak podjazdy oznaczone tablicami 10%, 12%, 13%! Wtedy się ostro pocisz. Dojeżdżasz do szczytu i w dół z tym samym nachyleniem. A przy drodze takie zjawiska:

Rollercoaster! Do tego co chwilę lał mnie deszczyk. Później już kilka razy musiałem przeczekać ulewę. Zatrzymałem się na drugie śniadanie, sprawdziłem trasę. Dalej leciało szlakiem turystycznym. Nie wiem, dlaczego założyłem, że to będzie rowerowy szlak turystyczny? Na miejscu okazało się, że to pieszy szlak. Dałem radę w Polsce i na Słowacji, to co? Tutaj nie dam rady?

Błąd błąd i jeszcze raz błąd! Nie popełniajcie go Wy! Kilka kilometrów wgłąb i dopiero wtedy „pagórki” pokazały mi gdzie moje miejsce. Pojawiło się błoto. No, w końcu dzisiaj trochę polało wody z nieba. Jak długo chodziło tylko o ubrudzenie roweru i butów, to spoko. Ale to błoto tak się kleiło do wszystkiego, że zapychało co się da! Aż koła przestawały się kręcić. Patykiem wydłubałem nadmiar błota przy hamulcach, między błotnikami a kołami itd. Ruszyłem. 15 m dalej znowu to samo. Po 5 takich akcjach, widząc, że chyba nie wylezę na szczyt wzniesienia, sprawdzam w nawigacji co mam blisko? Jakie alternatywy? Niestety.

Alternatywą jest dodanie około 30 km żeby cofnąć się kilka kilometrów i objechać całą tą część górską znajdującą się pomiędzy miejscowościami Irota (na południu) a Rakaca (na północy). Wyszedłszy z założenia, że nie może być tak źle cały czas, brnąłem dalej do przodu. Wgramoliłem się na szczyt, wydłubałem błoto i stwierdziłem, że z rozpędu naparzając ostro przejadę dłuższy odcinek. Była to prawda, jednak droga prowadziła w las. To co się tam działo, ciężko opowiedzieć. Koledzy taplający się w błocie samochodami 4*4 off-road wiedzą o co chodzi. Ale ta zabawa jest super jak wiesz, że za dwie godziny się wykąpiesz, zjesz i położysz w swoim łóżku… Ja już nie wiedziałem, czy uda mi się wyjść z tego piekła przed zmrokiem. Uwalony błotem był już nie tylko rower i sakwy, ale i ja cały. Ślisko. Co chwilę ja albo rower, coś wpadało w tą maź. Ale nie to było niebezpieczne. To było jedynie frustrujące. Aha- w bok też nie wejdziesz, bo gęste chaszcze. Bez maczety ani rusz.

Niebezpiecznie się zrobiło, gdy owady się skapnęły, że tam jestem cały spocony i zdyszany. Pal licho te wszystkie muszki, komary i inne tałatajstwo. Pojawiły się szerszenie. Dla mnie to zagrożenie życia. Już raz wylądowałem w szpitalu gdy w czasie kolonii nad jeziorem Vinne w czasie dyskoteki na balkonie szerszeń ukąsił mnie w ramię. Miałem wtedy może 10 lat? W ciągu pół godziny miałem ochotę zedrzeć paznokciami swoją skórę – tak swędziało. Później zacząłem puchnąć. Na szczęście przyjechała karetka i zabrała mnie tak jak stałem w samych gaciach ( bo wychowawczyni z nieznanych mi powodów kazała mi wziąć prysznic, co tylko nasiliło swędzenie). Tydzień byłem w szpitalu i wyszedłem z tego. Nie wiedziałem wówczas że jestem uczulony na jad owadzi. Teraz już wiem. Dlatego przeraziłem się widząc szerszenie. To była już walka o życie! Wiedziałem że jak mnie jeden ukąsi, to mam najpóźniej godzinę na znalezienie się w szpitalu. Z tego piekła to nierealne. Jeśli ukąsi mnie dwa, to „game over”. Koniec. Nawet nie wiadomo kiedy mnie w tym wygwizdowie znajdą. Machałem rękami jak potępieniec. Żarty się skończyły. Wypiąłem sakwy i pognałem przed siebie. W końcu udało mi się wdrapać do drogi szutrowej. Zostawiłem sakwy, odłupałem błoto z butów, bo sporo ważyły i poszedłem po rower. Rower na plecy i w górę.

Jak ja się cieszyłem z tej drogi szutrowej! Miałem nadzieję, że dalej już będzie tylko ta droga! 150 m dalej mój entuzjazm opadł – znowu kleiste błoto! Szukałem na mapie skąd i dokąd ten szutr prowadzi. Nie wiadomo. Na dobrą sprawę mogę w prawo, albo w lewo. Pojechałem kawałem w prawo, bo w dół, ale to nie to. Szybka kalkulacja. Lepiej już brnąć dalej niż kombinować, bo nie wiadomo co będzie dalej…

Jak ja się cieszyłem gdy dotarłem do utwardzonej drogi i zabudów domowych. Rakaca się miejscowość nazywa. Mała biedna wioska. Dla mnie wtedy to był szczyt cywilizacji. Miałem ochotę ucałować asfalt!

Jest i pompa! Przystanąłem się napić, umyć, uzupełnić zapasy wody, bo całą zużyłem w tym piekielnym lesie. Przyszedł chłopiec i zaczął mi zadawać mnóstwo pytań 😃 pokazuje na siebie- Maart. Dookoła- Rakacza. Pokazuje na mnie, odpowiedziałem mu, ale na większość innych pytań nie byłem w stanie. Nie znam już węgierskiego na tyle. Nem tudem… I tyle. Wszystko pozapominałem przez lata a i stres zrobił swoje.

Asfalt! Teraz już nie było ważne czy boli, czy jest siła. Nie ważne, że straciłem ponad 2 godziny na odcinek około 1,5 km. Jadę najszybciej jak mogę. Żeby zdążyć przed zmrokiem do Koszyc. Tylna lampka odpadła popsuta przez sakwy. Przednia wczoraj przestała działać. Na szczęście mam zapasowe lampki ledowe. Ale to może być za mało. Dlatego pędzę – by dojechać zanim i one przestaną świecić. Po drodze jeszcze kilka „kwiatków” na trasie się pojawiło, jak propozycja przejechania przez opuszczony dworzec na wskroś, ale przez te tory sztuk 6 nie chciało mi się wspinać. Zrobiłem objazd. Podobnie jak z kilkunastoma takimi głupimi skrótami proponowanej trasy. Jechałem asfaltem. Równym tempem. Głodny. Dlatego jeszcze raz dziękuję Ci Rysiu za żele energetyczne, białeczka bo właśnie wtedy mi uratowały skórę najbardziej!

Zmrok zapadał, a ja przebiłem się w końcu do Słowacji. Złapałem jeszcze widoki panoramy, po drodze kilka dzikich jabłek rosnących wzdłuż drogi. One smakują jak żadne inne! A aromat niosący się sadami przez które jedziesz rowerem jest nie do odczucia jak jedziesz klimatyzowanym szybkim samochodem. Dlatego między innymi tak lubię podróże rowerem!

Zadzwonił do mnie zaniepokojony Opcio. Widział bowiem online, co się dzieje, że spadła prędkość i gdzieś ugrzązłem. Pomógł mi znaleźć hostel w Koszycach, a później jeszcze połączenia kolejowe na jutro. Dzięki Stary!

Wjechałem do Koszyc i zatrzymałem się na pierwszej klimatyzowanej stacji. Nie dziwiłem się, że wszyscy przyglądają mi się jak jakiemuś dziwakowi. Ja i rower z sakwami cali umorusani teraz już zeschłym błotem. Umyłem się, zjadłem coś na ciepło, popiłem, zadzwoniłem do hostelu i pojechałem tam.

Hostel Happy Bull w samym centrum starówki Koszyckiej. Świetne, klimatyczne miejsce z sympatycznymi właścicielami. Wykąpany poszedłem jeszcze na burgera, bo w hostelu mogłem zjeść sporo rzeczy… Ale wszystkie wegańskie. Ja chciałem mięsa! Dużo mięsa!!!

Po powrocie położyłem się spać z nastawieniem, że jutro wracam pociągami do domu.

Ten dzień miał być spacerkiem po płaskowyżach, tymczasem zmienił się w ciężką walkę z przyrodą i splot niekorzystnych okoliczności. To miejsce- Hegymeg jak mi się zdaje jest wymagające już wtedy gdy jest suche. Gdy zmoczone, zamienia się w katastrofę – zwłaszcza dla takiego turysty jak ja. Na górskim rowerze może by się dało coś więcej zadziałać pod warunkiem że byłby bez błotników. Jacek Kłeczek byłby zadowolony jak mniemam 😜 poza tym miejscem zrobiłem w ciągu dnia ponad 160 km przy przewyższeniach ponad 3100m! To naprawdę DUŻO! Tak przynajmniej podaje Strava o TUTAJ

VLQ

Rekomendowane artykuły

Zostaw komentarz