Wyspaliśmy się na dziko na polance blisko jeziorka, które okazało się być małym zbiornikiem wodnym, w którym nie jest zalecane kąpanie się ze względu na to że sól z drogi szybkiego ruchu nieopodal poprowadzona wiaduktem spływa właśnie do tego „jeziorka” i dodatkowo z pól dookoła niego również spływają różne niezbyt przyjemne substancje. No cóż. Nie przeszkodziło nam to w porannej toalecie i wciąż żyjemy, czyli chyba ostrzeżenie nieco na wyrost.
Rano po moich skurczach nie było już śladu. Chyba po prostu zbyt dużo na raz bez odpowiedniego przygotowania mięśni do wysiłku. Można by rzec, że co to jest te 107km. Różnica jest taka, że ja mam około 25kg bagażu w sakwach (razem z jedzeniem kupionym po drodze i wodą w bidonach). Przez moje perypetie z przygotowaniem roweru do wyprawy, nie miałem zbyt wielu okazji przygotować się odpowiednio kondcyjnie i to niestety wychodzi teraz. Najważniejsze, że jest już dobrze.
Śniadanie na ławie przy wejściu do jeziorka – gorąca kawa, bo mogliśmy ugotować sobie wodę dzięki kupionym wczoraj kartuszom z gazem. Na śniadanie dzisiaj testowaliśmy takie chlebki wikingów. Smakują i wyglądają podobnie do naleśników. Z dżemem truskawkowym przepysznym norweskim były wyśmienite!
W międzyczasie jak jedliśmy, ścieżką obok co chwilę ktoś spacerował z psem, ludzie biegali. Może nie były to tłumy, ale prawie 10 osób nas minęło. Nikt do nas nie startował z pretensjami, każdy w jakikolwiek sposób się ukłonił, przywitał – przyjaźnie.
W końcu ogarnęliśmy nasz biwak, spakowali manele i ruszyliśmy w drogę nie pozostawiwszy po sobie żadnych śmieci – w ogóle żadnych śladów naszej bytności tutaj przez noc. Droga wiodła ścieżkami rowerowymi, bo tak właśnie wytyczyliśmy sobie trasę w aplikacji Komoot. Później tak ustaloną trasę eksportujemy do nawigacji rowerowej Garmina i wtedy już na kierownicy roweru widzimy, jak mamy się poruszać. Droga prowadziła nas kolejny dzień wzdłuż szlaku rowerowego numer 7. W Norwegii ścieżki rowerowe, to najczęściej dodatkowy pas po prawej lub lewej stronie jezdni – oddzielony na kilka sposobów od ruchu samochodowego. Czasem jest to banda wysoka na prawie metr, czasem tylko wyższy krawężnik – żeby auto nie wjechało na szlak rowerowy, a czasami oddzielona od dwupasmówki drogowej szeroka na jakieś 3 metry asfaltowa ścieżka pieszo-rowerowa. Jeśli następuje zmiana po której stronie jest szlak rowerowy, to albo są specjalne zwolnienia na jezdni samochodów i wszyscy kierowcy grzecznie zawczasu zwalniają, żeby nas puścić przodem, albo jest tunel pod jezdnią. Widać, że nie są to nowe rzeczy i taka infrastruktura istnieje tu już dobre kilkadziesiąt lat. Brawo Norwegia! Ale te zjazdy i najazdy z jezdni na szlak rowerowy wysokości nawet i 3cm, to bym jednak poprawił, bo niepotrzebne to i można uszkodzić koło.
Dojechaliśmy do Fredrikstad, tam postój na ubikację i jedzenie. Widząc ludzi którzy siedzieli na ławeczkach w pobliżu Burger Kinga przy którym się zatrzymaliśmy, wiedzieliśmy, że nie musimy mieć się na baczności i zapinać rowerów. Było bezpiecznie i spokojnie. Później popędziliśmy do fortecy Fredrikstad. Ponoć to najstarsza forteca z zabudowaniami mieszkalnymi w tej części europy. Założycielem był (a jakże) Frederik II. Dlatego początkowo nazwa brzmiała „Frederiksstad”.
Trasa biegła niemal cały czas wzdłuż drogi dwupasmowej czyli po lewej albo prawej stronie na oddzielonej ścieżce rowerowej asfaltowej. Jechałoby mi się dobrze gdyby nie to, że non stop podjazd i zjazd. Cały czas. Rollercoaster. Ukształtowanie terenu wynika z działania lodowca, który pozostawiał po sobie taki kształt. Do tego porozrzucał ogromne skały. Dlatego można powiedzieć, że Norwegia na skałach leży. Na trasie co chwilę widać wykute w skałach przeloty by trasa samochodowa mogła jakoś rozsądnie przebiegać. Skały wchodzą do morza, jezior. Generalnie nawet patrząc na te skały można odnieść wrażenie, że były one powodem tego, że dynamit wymyślił Norweg – Nobel. Przecież te skały są w Norwegii wszędzie! Absolutnie wszędzie.
To nie był zdecydowanie mój dzień siły. Nogi słabe, a do tego zaczęły się wzdęcia i coraz częstsze wizyty w toalecie. Dość powiedzieć, że pogoda wyglądała jakby za chwilę miało lunąć, choć deszcz i to gwałtowny był przewidywany w nocy. Chcieliśmy dojechać przez granicę do Szwecji, ale wówczas była lipa z kempingiem albo jakimkolwiek noclegiem. Dlatego podjęliśmy decyzję bezpieczną, czyli ukończenie jazdy na kempingu bliższym, ale który był bardziej pewny że nas przyjmie. Tak trafiliśmy do Høysand Camping. Po 79 km.
To było raczej pole dla kamperów ludzi, którzy w marinie obok mieli albo czarterowali łódki – w większości motorówki. Plac pod namioty nie był atrakcyjny, pochyły, bez punktów prądowych. Łazienka i kuchnia dość oddalona. W kuchni miejsca na jedną osobę. Dziwnie. Ale i tak zostaliśmy.
W kolejnym odcinku opiszę Wam jak dojechaliśmy do Szwecji. A dzisiaj już dziękuję za uwagę.
Piotr